Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
Tych, którzy nie czytali pierwszej części odsyłamy do tamtego artykułu.
Tekst: Amadeusz Andrzejewski
Blaski i cienie rodu Eosów
Wczoraj miałem za dużo spraw na głowie i w końcu nie znalazłem czasu na pisanie, stąd też zaległości te postaram się nadrobić dzisiaj. O zaletach lustrzanek z punktu widzenia filmowania, takich jak wymienna optyka, dobra praca w słabym świetle oraz filmowa głębia ostrości zdążyłem już wspomnieć. Wspomniałem też przy okazji filmu z kucharzami o problemie aliasingu. Przy drugich oględzinach zorientowałem się, że również przy chrzcinach występuje on w jednym ujęciu i to znacznie wyraźniej, zamieszczam więc jeszcze jedną stopklatkę, bardziej dosadnie obrazującą to zjawisko.
A teraz nadeszła pora, aby opowiedzieć o największej wadzie filmujących lustrzanek (oraz większości innych urządzeń z przetwornikami CMOS). Zmora ta nazywa się po angielsku "rolling shutter" i nie udało mi się jak dotąd znaleźć jakiegokolwiek polskiego ekwiwalentu tego słowa. Na potrzeby tego artykułu używać będę sformułowania "niejednoczesny odczyt przetwornika", które dobrze oddaje meritum problemu, czyli fakt, że obraz kolejnych klatek filmu nie jest, jak ma to miejsce w przetwornikach CCD, odczytywany z przetwornika naraz (czyli globalnie, stąd też w terminologii angielskiej przeciwieństwem "rolling shutter" jest "global shutter") ale z góry na dół, przy czym między odczytem pierwszej linii a odczytem ostatniej linii występuje zauważalna różnica czasu. Co ważne, różnica ta nie zależy od czasu migawki jaki ustawimy, a jedynie od prędkości nagrywania (ilości klatek na sekundę).
Jak się nasz demon objawia w praktyce? Zasadniczo na kilka sposobów. Pierwszy, nazywany po angielsku "skew" (co pozwolę sobie przetłumaczyć jako "skos") pojawia się przy obracaniu kamery w poziomie lub też przy filmowaniu obiektów szybko poruszających się w poprzek kadru. Z racji tego że dolne linie obrazu odczytywane są później niż górne (tj. gdy obiekt lub kadr zmieniły nieco pozycję) zawartość kadru ulega charakterystycznemu, mało przyjemnemu wykrzywieniu. To znaleziony w Internecie dosyć ekstremalny przykład filmowy (dotyczący akurat Nikona D300s, aczkolwiek zjawisko to dotyczy wszystkich lustrzanek z przetwornikiem CMOS, choć nie wszystkich w tak potężnym stopniu). Istnieją już wtyczki i efekty pozwalające skompensować ten efekt, niemniej wiąże się to ze stratą czasu i dodatkowym wydatkiem.
Kolejną konsekwencją takiego odczytu obrazu jest efekt galarety (ang. "jello effect") występujący przy szybkich ruchach kamery lub filmowanego obiektu w pionie i objawiający się kurczeniem i rozciąganiem bądź to obiektu, bądź też całego kadru. Ekstremalny przykład psucia obrazu przez ten efekt możemy zaobserwować tutaj.
Trzecią konsekwencją niejednoczesnego odczytu przetwornika może być tzw. częściowa ekspozycja (ang. partial exposition). Dotyczy ona sytuacji gdy podczas filmowania występują szybkie zmiany oświetlenia (najczęściej jest to lampa błyskowa aparatu). Może się wówczas zdarzyć, że część linii przetwornika została odczytana podczas błysku, a część gdy go nie było. Efekt ten można było dość dobrze zaobserwować w zamieszczonym przeze mnie filmiku z chrzcin. Dla porządku zamieszczam stopklatkę z niego dobrze ilustrującą zjawisko.
Na deser natomiast pozwolę sobie pokazać najbardziej spektakularny i niedorzeczny efekt działania rolling shutter. Śmigło.
Jutro, przy okazji porównania z kamerą, spróbuję nagrać kilka benchamarkowych filmów obrazujących w jakim stopniu efekty te są odczuwalne w przypadku 7D. Postaram się stworzyć powtarzalne procedury testowe, tak by można było potem w analogicznych warunkach sprawdzać inne lustrzanki.
Czy da się z tym żyć? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, to zależy od tego, jaki rodzaj materiału chcemy kręcić. Z ciekawych rzeczy dodam, że efekt ten występuje także w profesjonalnie stosowanej kamerze Red One. Skoro jej użytkownicy jakoś z tym żyją, to czemu ja bym nie miał? Poza tym przypominam, że przedstawione powyżej przykłady są mocno ekstremalne. Lustrzanki Canona, z tego co mi wiadomo, aż tak strasznie pod tym względem nie wyglądają. Na dowód załączam film nakręcony EOS-em 5D mark II. Na koniec pozostaje mieć nadzieję, że problem zostanie jakoś technologicznie przezwyciężony i już niedługo przetworniki CMOS również będą się mogły cieszyć jednoczesnym odczytem przetwornika.
1D/5D/7D - czyli parę słów o rozmiarze przetwornika
Tak się składa, że w ofercie Canona znajdują się obecnie filmujące lustrzanki z trzema różnymi rozmiarami sensorów: pełnoklatkowym (5D mark II, do którego na przyszły rok zapowiedziano upgrade firmware'u dodający możliwość nagrywania w 24 i 25 kl/sek), APS-H (1D mark IV) oraz APS-C (7D i 500D).
Jeśli chodzi o wyższość jednego nad drugim, opinie są podzielone. Na korzyść pełnej klatki przemawiają przede wszystkim niższe szumy oraz lepszy zakres szerokokątnych obiektywów (w kinematografii rzadko kiedy stosuje się bardzo długie ogniskowe). Z kolei format APS-C prawie idealnie pokrywa się z rozmiarem klatki na taśmie filmowej 35mm - po odliczeniu miejsca zajmowanego przez perforacje taśmy i zapisaną optycznie ścieżkę dźwiękową okazuje się, że rozmiar klatki jest bardzo zbliżony do formatu APS-C właśnie. To z kolei pozwala na montowanie do 7D obiektywów filmowych, co, jak widać poniżej, wielu z chęcią robi (na zdjęciu obiektyw Panavision Primo Zoom 24-275mm T2.8).
Tak wyglądają główne "za" i "przeciw". Ostatnią konsekwencją innego rozmiaru sensora jest inny zakres głębi ostrości. Trudno jednak jednoznacznie przypisać tę cechę do wad lub zalet. Płytka głębia ostrości wygląda ładniej, ale w ekstremalnych przypadkach (np. EOS 5D + Canon 85mm/1.2L) może okazać się zbyt płytka i przy skomplikowanych ujęciach doprowadzić operatora/ostrzyciela do szewskiej pasji i ogólnego kociokwiku. W tej kwestii zwolenników i przeciwników pełnej klatki oraz APS-C jest mniej więcej tyle samo.
Jeśli o mnie chodzi, za mało jeszcze nakręciłem lustrzankami by móc się wypowiedzieć. Znam natomiast stan zawartości swojego portfela, a ta dość mocno sugeruje mi pozostanie przy 7D, jeśli już zdecyduję się na zakup vDSLR-ki zamiast kamery.
Dzień 7
Porównania i benchamarki
Wczoraj udało mi się w końcu spotkać z paroma znajomymi i przeprowadzić kilka kolejnych testów. Zaczęliśmy od porównania Canona 7D z kamerą Panasonic AG-HVX201. Kosztuje ona czterokrotnie więcej niż body Canona, aczkolwiek porównywanie tego ostatniego z kamerami w cenie do niego zbliżonej w zasadzie nie ma sensu, stąd taki a nie inny wybór. Na początek jednak - nasi bohaterowie, "twarzą w twarz":
W porównaniu z ponad dwukrotnie cięższą kamerą EOS wygląda niepozornie. Paradoksalnie może to być zaleta. Gdy kręciłem nim filmy w miejscach publicznych, ludzie myśleli, że robię zdjęcia. Momentami zabawnie to wyglądało, szczególnie gdy próbowali pozować, wyczekując na błysk flesza lub dźwięk migawki - a tu nic. Niemniej jednak aparat mniej tremuje, ludzie są naturalniejsi. Z kolei na plus dużych rozmiarów kamery przemawia fakt, że starczyło na jej obudowie miejsca na wyprowadzenie na zewnątrz wszystkich często używanych funkcji w formie pokręteł, pierścieni i przełączników – odpada czasochłonne przekopywanie się przez menu. Do tego ruchomy wyświetlacz i ergonomia sprawiająca, że mimo większej masy kamera mniej męczy ręce przy dłuższych ujęciach bez statywu. Tyle ze spraw zewnętrznych, przejdźmy do materiału testowego. Przepraszam za pojawiające się na klipach z kamery napisy - musiałem na szybko zainstalować wersję demo wtyczki do programu montażowego obsługującej format, w jakim kamera nagrała materiał.
Jeśli chodzi o porównanie obrazów z zamieszczonego powyżej filmu to byłbym skłonny przyznać minimalną przewagę Canonowi. Szumu jest mniej, a jeśli już występuje, to w formie bardziej naturalnego i przyjemnego dla oka ziarna. Różnic w głębi ostrości tak bardzo w tym przypadku nie widać, a i jej preferowana ilość jest sprawą subiektywnego poczucia estetyki. Tak czy inaczej nie upieram się w tym miejscu przy wyniku, niech każdy sam oceni, który obraz bardziej mu się podoba. I czy ewentualna różnica na korzyść kamery jest warta trzykrotnie (licząc 7D z obiektywem) wyższej ceny.
Druga część testów objęła przejażdżkę po mieście, przy okazji której nakręciliśmy ujęcia testowe obrazujące niejednoczesny odczyt przetwornika w Canonie 7D.
Pierwszy test służył zobrazowaniu skosu. Ujęcia kręcone były przez boczne okno jadącego z prędkością 50 km/h samochodu. Skos widać wyraźnie na przelatujących w pierwszym planie latarniach. Dla ułatwienia w filmie oprócz oryginalnych klipów umieściłem stosowne stopklatki. Test przeprowadziliśmy dla 25 i 60 klatek na sekundę.
Jak widać, klatkaż nie ma zbyt dużego wpływu na siłę tego efektu. O ile w przypadku obiektów na pierwszym planie jest on silnie zauważalny, o tyle znajdujące się w tle budynki wydają się być pionowe zgodnie z prawami fizyki. Test ten przeprowadzaliśmy w dość partyzanckich warunkach, stąd też pewne niedoskonałości materiału wizualnego. W razie gdyby ktoś chciał takie testy powtarzać, zalecam ustawienie ostrości na latarnie i skrócenie czasu migawki żeby zminimalizować ich rozmycie. Sumarycznie może i nie były to idealne warunki testowe (prędkość samochodu i odległość od obiektów na chodniku zmieniały się w pewnym zakresie), jednakże jest to jakiś pomysł na test, który można by powtórzyć dla innych filmujących lustrzanek. Bardziej laboratoryjna jego wersja mogłaby się na przykład opierać o zabawkową kolejkę elektryczną z doczepionym pionowym słupkiem filmowaną z określonego punktu. Jako miarę zniekształcenia proponuję wartość kąta pomiędzy czarną a czerwoną linią (jak na stopklatkach) dla danej prędkości ruchu i odległości aparatu od obiektu.
Drugi test miał w założeniu zademonstrować efekt galarety. Polegał on na posadzeniu operatora (w tym przypadku mnie) na bagażniku samochodu jadącego z prędkością 10-15 km/h po kamienistej drodze. Aparat został postawiony na klapie bagażnika i przyciśnięty do niej. Ujęcia wykonaliśmy z włączoną i wyłączoną stabilizacją dla 25 i 60 kl/sek.
Szczerze mówiąc, spodziewałem się mocniejszego dygotania filmu, to tu jest ledwie zauważalne. Nic tylko się cieszyć. W przeciwieństwie do poprzedniego, ten test raczej nie przewiduje ustalenia jakiejś obiektywnej miary poziomu zniekształcenia - najlepszym sędzią są w tym wypadku nasze własne oczy. Jeśli by natomiast bardzo chcieć to zobiektywizować, to przykładowo dla oscylującego w pionie obiektu parametrem jakościowym mógłby być stosunek najdłuższej do najkrótszej jego wersji zarejestrowanej na przetworniku w zależności od fazy ruchu, aczkolwiek trąci to już bardziej skomplikowanymi, laboratoryjnymi zabawami.
Zakończywszy testy ruszyliśmy, na prośbę kolegi, na nocną eskapadę po mieście. Udało mi się pożyczyć na ten cel obiektyw Canon 50mm f/1.8. Pozwolił on zaoszczędzić nieco światła i pracować na niższych czułościach (ogólnie oscylowaliśmy między ISO 800 a 3200). Dodatkowo, dzięki niewielkiej masie, sprawił, że środek ciężkości aparatu przesunął się w stronę body, co znacznie ułatwiło trzymanie całości w ręce podczas kręcenia. Na minus tego szkła natomiast zdecydowanie muszę policzyć pierścień ostrości. Nie wiem jak można ostrzyć czymś, co ma milimetr szerokości, chirurgiczną wrażliwość, a po przełączeniu na manualne ostrzenie chodzi tak lekko, że w zasadzie ostrość mógł zmienić nawet silniejszy podmuch wiatru. O podziałce czy jakiejkolwiek skali też ponownie zapomniano. O tym, że nie ostrzył do nieskończoności zamilknę. A do tego dość szybko zaparował od środka na deszczowej pogodzie. Niemniej nadal jest to lepsze rozwiązanie niż męczyć się ze światłem 3.5 i kosmicznymi czułościami. A skoro już wspomniałem przed chwilą o deszczu, to z kolei samemu body oraz kitowemu 18-135/3.5-5.6 należą się w tej dziedzinie duże brawa - uszczelnienia w pełni zdały egzamin, szybciej my się poddaliśmy niż one (czyt. po pół godzinie kręcenia straciłem czucie w palcach, podczas gdy Canon nic sobie z deszczu nie robił). Efekt naszej nocnej eskapady obejrzeć można poniżej. W montażu i innej obróbce wyręczył mnie tym razem kolega - inicjator pomysłu. Spora część ujęć była stabilizowana na postprodukcji, co znacznie spotęgowało efekt galarety. Za nieostrości przepraszam - miałem całe 10 minut żeby się oswoić z nowym obiektywem zanim zaczęliśmy kręcić.
Dzień 9
Decydujące starcie
Czas, na jaki otrzymałem "siódemkę" dobiega powoli końca. Poćwiczyłem, pobawiłem się, potestowałem. Pora na ostateczną próbę. Wybierzemy się dziś z Canonem do miejsca, gdzie ze względu na totalnie dzikie warunki oświetleniowe nikt normalny nie zabiera kamer. Do klubu na imprezę. Statyw - jest. Obiektyw 50/1.8 - jest. Znaczniki z taśmy na obiektywie - są. Jest też wynegocjowany z organizatorami imprezy kąt na zapleczu, gdzie będę mógł spokojnie zgrać materiał na laptopa i podładować baterię (dalej mam tylko jedną). No i dużo dobrych chęci, w sam raz, żeby wybrukować kolejny korytarz w piekle, do którego trafiają nadmiernie ambitni młodzi filmowcy. Do dzieła.
Dzień 10
Podsumowanie
Przeżyliśmy imprezę. Obaj. Zmarł natomiast mój program do montażu. Przy próbie zaimportowania 190 klipów (łącznie 14,6 GB, ok. 45 minut materiału), jakie wczoraj nakręciłem odmówił współpracy i umarł. Słowa niniejsze piszę siedząc gościnnie u kolegi, materiał właśnie importuje się na jego stanowisko montażowe, co potrwa zapewne kilka godzin. O ile parę rozdziałów wcześniej pisałem peany na cześć nowoczesnego, zaawansowanego kodeka, o tyle teraz muszę wspomnieć o jego zasadniczej wadzie. Ma tak dużą złożoność obliczeniową, że większość komputerów, włącznie z moim, nie jest w stanie płynnie odtworzyć materiału nagranego "siódemką" (o konieczności instalowania kodeka już nawet nie mówię). Programom do obróbki filmów, jak widać, również się owo AVC/h.264, bo tak nazywa się nasz bohater, odbija czkawką. Pozostaje mieć nadzieję, że uda mi się to dziś zmontować, tak by mogło zostać opublikowane wraz z resztą recenzji jutro. Swoją drogą Canon mógłby, moim zdaniem, zrobić świetny interes sprzedając karty PCI Express z kilkoma procesorami Digic na pokładzie. Do tego jakieś sterowniki i wtyczki i już można by nie dość że płynnie i szybko dekodować i kodować materiał z aparatu, to jeszcze korzystać z "pokładowych" algorytmów odszumiania procesora, które, jak widać po zdjęciach, potrafią uczynić zdjęcia robione na ISO 3200 absolutnie akceptowalnymi. Dlaczego nie miałaby zaistnieć wtyczka robiąca to samo z filmami?
Póki co pobieżnie przejrzałem materiał. Nakręciłem go w całości owym pożyczonym Canonem 50/1.8. Cofam w tym miejscu wszelkie złe słowa jakie na jego temat pisałem. Opanowałem pierścień ostrości, a jego lekka praca sprawiła, że osiągnąwszy wprawę, poprawki w ostrzeniu mogłem wykonywać jednym palcem, pozostawiając sobie resztę lewej dłoni do podtrzymywania aparatu. Światła starczyło, choć większość materiału i tak musiałem kręcić na ISO 3200, więc trochę szumu jest. Niemniej, biorąc pod uwagę, że mówimy o materiale nakręconym w klubie w naturalnym dla tego miejsca oświetleniu, sam fakt że w ogóle powstało coś, co da się oglądać zasługuje na otwarcie szampana. Jedynym zastrzeżeniem, jakie mógłbym mieć, oprócz szumu, jest potężna ilość artefaktów związanych z odczytem przetwornika, które lawinowo pojawiały się ilekroć operator oświetlenia włączał stroboskop. Z drugiej strony, po chwili oglądania można się do nich przyzwyczaić, wyglądają jak kolejny efekt oświetleniowy klubu i jeszcze potęgują laserowo-stroboskowy klimat wizualny. Bateria wytrzymała bez problemu, na oko starczyłoby jej na jakieś 90 minut, podczas gdy ja nakręciłem jedynie 45. Zgrywanie na laptopa przebiegło tym razem szybko i sprawnie.
Na wstępie obiecałem krótkie i zwięzłe podsumowanie. Spróbowałem zebrać swoje uwagi dotyczące całego sprzętu, jaki przewinął mi się przez ręce w ostatnich dniach, w punktach. Wiele z "wad" wymienionych przeze mnie przy okazji lustrzanki to raczej lista życzeń, bez których spełnienia i tak da się pracować. Oto i owa lista.
Lustrzanka Canon EOS 7D:
+ duży zakres użytecznych czułości
+ "filmowa" głębia ostrości
+ wymienna optyka, dużo świetnych obiektywów do różnych celów
+ niepozorność (kamera którą wszyscy biorą za lustrzankę)
+ kodek (nowoczesny, z przyzwoitą przepływnością, w surowym materiale nigdzie nie zauważyłem jakichkolwiek drażniących artefaktów)
+ cena (żadna kamera za te pieniądze nie ma szans w porównaniu z 7D)
+ tryby kręcenia 24/25/30/50/60 kl/sek
+ nagrywanie w trybie progresywnym (w końcu bez tego irytującego przeplotu)
+ dobre uszczelnienie (z kamerą bałbym się wyjść na taki deszcz, na jakim 7D spokojnie wytrzymał pół godziny)
+ możliwości filmowe porównywalne z kilkukrotnie droższą kamerą
+ abstrahując od wszystkiego innego to całkiem fajny aparat do robienia zdjęć jest
- ergonomia aparatu fotograficznego (nieporęczny, gdy musimy go utrzymać w jednej ręce, drugą jednocześnie prowadząc ostrość)
- brak wyprowadzonych gałek i przełączników (wszystkie ustawienia trzeba zmieniać w menu)
- ustawianie PAL/NTSC (jak dla mnie wszystkie prędkości nagrywania mogłyby być od razu dostępne)
- rolling shutter i konsekwencje (o tym dosyć się napisałem)
- brak czasu naświetlania 1/25 sek
- brak prędkości nagrywania do fast motion (np. 8 lub 12 kl/sek) połączonych z dłuższymi czasami naświetlania
- brak stabilizacji w korpusie (co staje się problemem w momencie gdy obiektyw tej ostatniej nie posiada)
- wspólna numeracja dla zdjęć i filmów (irytuje o tyle, że jeśli robię raz jedne raz drugie, mam przy zgrywaniu materiału wrażenie, że pogubiłem część klipów i część zdjęć)
- sygnał SD na porcie HDMI (gdyby po HDMI wychodził sygnał HD w czasie nagrywania, można by go przechwycić do komputera i pracować w nieskompresowanym HD)
- brak autofocusa w trybie wideo (czasami jednak by się przydał...)
- 12-minutowy limit nagrywania jednego pliku (rzadko bo rzadko, ale są momenty kiedy jest to problem)
- kodek (ma potężną złożoność obliczeniową)
- brak manualnej kontroli poziomu dźwięku (póki co nie doskwierał mi on, ale są sytuacje, kiedy jest niezbędny)
- krótki czas działania na jednej baterii (czyt. do kosztów zakupu najlepiej byłoby doliczyć na wstępie battery gripa wraz z zawartością)
- nieruchomy wyświetlacz (gdybym mógł go odchylać to nawet to manualne ostrzenie byłoby znośne)
Obiektyw Canon 18-135/3.5-5.6:
+ szczelny
+ dobra stabilizacja
+ fajne gumowania na pierścieniach
- za ciemny
- zmienna jasność
- brak podziałki ostrości
- przesuwa środek ciężkości aparatu za bardzo do przodu
Obiektyw Canon 50/1.8
+ jasny
+ lekki (środek ciężkości idzie w stronę body, łatwiej filmować)
- brak podziałki ostrości
- za cienki pierścień ostrości - brak gumowania na pierścieniu ostrości
- nieuszczelniony
Przyznam się szczerze, odbierając 10 dni temu "siódemkę" z redakcji Fotopolis bałem się, jak się to wszystko skończy. Z jednej strony widziałem sporo dobrych filmów nią nakręconych, z drugiej robili je ludzie znacznie bieglejsi w sztuce operatorskiej niż ja, mający dostęp do lepszych obiektywów i więcej czasu na postprodukcję. Teraz mogę z czystym sumieniem stwierdzić - jak na ograniczenia czasowe, sprzętowe i te związane z umiejętnościami jakim podlegałem, uważam że udało się. 7D jest pełnoprawną kamerą. Dziwną i nietypową ale jednak kamerą. Kamerą, która urzekła mnie na tyle, że nie bardzo mam ochotę się z nią rozstawać. Aż nie chce mi się wracać do "normalnych" kamer. Wniosek tak naprawdę jest jeden - idę rozbić świnkę skarbonkę, pora na zakupy.
Spojrzenie w przyszłość
Kiedyś przy piwie trochę ode mnie starszy znajomy fotograf opowiedział mi, jakim szokiem była dla niego i dla jego kolegów i koleżanek po fachu przesiadka z fotografii analogowej na cyfrową, szczególnie wobec dość podłej jakości zdjęć oferowanej przez pierwsze cyfrówki. Ci, którzy dali radę dalej część zdjęć robią na kliszy, nie mają jednak, co ważne, nieuzasadnionych oporów i blokad przed używaniem sprzętu cyfrowego, którego zalety jeśli chodzi na przykład o szybkość "wywołania" i publikacji materiału są niezaprzeczalne. Ci, którzy nie dali rady się zaadaptować w większości nie są już fotografami.
Podobnie rzecz się miała i ma z filmowcami, których cyfryzacja dopiero teraz ogarnia w pełni. High Definition zostało w dużej mierze ustandaryzowane w 1983 roku. Nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Pierwszy workflow w HD sprowadził do USA nasz rodak Zbigniew Rybczyński w roku 1986. I co z tego, skoro nikt nie chciał na tym pracować? Wszyscy woleli taśmę filmową. I ta miłość do taśmy ciągnęła się i ciągnęła póki George Lucas nie nakręcił któregoś z nowych epizodów Gwiezdnych Wojen bez jej użycia, po czym oznajmił ile milionów dolarów dzięki temu zaoszczędził. Był to impuls, który sprawił, że i profesjonalni filmowcy coraz częściej dopuszczają do siebie myśl o technologii cyfrowej. Powstają profesjonalne cyfrowe kamery filmowe, takie jak Red One, Arriflex D-20/21, Sony CineAlta F-35 czy Panavision Genesis.
Spotkanie się obu tych trendów było tylko kwestią czasu. Tak naprawdę cyfrowa kamera od cyfrowej lustrzanki różni się jedynie ilością zapisywanych na sekundę obrazów. Cała reszta - optyka, przetwornik itd. podporządkowane są jednemu i temu samemu celowi - możliwie najlepszemu odwzorowaniu i rejestrowaniu tychże obrazów. No i stało się. Na biurku niedaleko mnie leży właśnie jedno z bardziej udanych dzieci tego mariażu. Ze swoim matowoczarnym wykończeniem i designem niewykrywalnego dla radarów myśliwca momentami bardziej przypomina mi jakąś futurystyczną broń niż kamero-lustrzankę, którą de facto jest. W chwili obecnej Internet aż huczy od pogłosek o mających się wkrótce pojawić pełnoprawnych hybrydach fotograficzno-kamerowych.
Słyszałem też anegdotę, że po premierze któregoś z obecnych vDSLR agencja Reuters wysłała wszystkich swoich fotografów na podstawowe przeszkolenie filmowe. Jego głównym punktem było ponoć oduczenie ich przekręcania aparatu do pionu przy filmowaniu portretu.
Czego zatem możemy się spodziewać? Nie jestem oczywiście w stanie dać w pełni poprawnej odpowiedzi, mogę natomiast przedstawić swoją wizję. Przeglądając fora i portale fotograficzne często, na wzmiankę o trybach filmowych w lustrzankach, widywałem komentarze typu "aparat służy do robienia zdjęć". Jeszcze półtora roku temu nikt by tego stwierdzenia nie negował. Niedługo natomiast może okazać się, że zwolennicy tej tezy zasilą rzesze bezrobotnych, tak jak kiedyś ich koledzy, którzy nie dali rady ujarzmić technologii cyfrowej. "Dostosuj się albo giń", taka rynkowa wariacja Darwinowskiej teorii ewolucji. Na zachodzie już teraz wielu fotografów do swojej oferty dołącza kręcenie filmów. Z drugiej strony filmowcy sięgający po lustrzanki siłą rzeczy uczą się też nieco o fotografii, czego dobrym przykładem jestem ja sam. Jeszcze dwa lata temu do głowy by mi nie przyszło zaglądanie na portale typu Fotopolis.pl. Dziś piszę dla nich artykuł.
Opisana powyżej konwergencja spowoduje zanik specjalizacji. Fotograf, który nauczył się kręcić filmy swoją lustrzanką będzie też w pewnym momencie musiał nauczyć się je montować. A montażysta filmowy dorabiający przez kręcenie nauczy się podstaw oświetlania planu. Nie mówię tu oczywiście o tej w pełni profesjonalnej kinematografii i fotografii. Ich dalej stać na taśmy, klisze i osobnych specjalistów do wszystkiego, włącznie z odkurzaniem blueboxa i praniem blend. Niemniej segment półprofesjonalny czeka moim zdaniem solidna rewolucja. Więcej osób zajmujących się tym samym oznaczać będzie większą konkurencję i konieczność obniżenia stawek. Na szczęście postęp technologiczny sprawia, że od rozpoczęcia zdjęć do wypalenia produktu na płytę mija coraz mniej czasu, więc niższe stawki będzie można rekompensować sobie większą ilością zleceń przy tym samym nakładzie czasu. Czy tak rzeczywiście będzie? Czas pokaże.
Jedno jest pewne. Tak jak możliwość zrobienia komórką zdjęcia i opublikowania go w Internecie nie zrobiła z każdego fotografa, tak możliwość nakręcenia ładnych filmowych obrazków lustrzanką nie zrobi z każdego filmowca. To, co zawsze odróżniało profesjonalistów od reszty, czyli talent, ciężka praca nad swoim warsztatem i twórcza świadomość tego co i po co się robi, pozostaną w cenie. Czego Wam i sobie z całego serca życzę.
Tekst: Amadeusz "Amadi" Andrzejewski
PS. Gdyby ktoś miał jakieś pytania albo po prostu chciał podyskutować - zapraszam - amadi.pl[at]gmail.co