Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
O rozwoju fotografii cyfrowej, sprzętowej tułaczce i trwającej kilka dekad pogoni za jakością opowiada nam reżyser, operator i fotograf reklamowy Maciej Taichman.
Artykuł powstał we współpracy z firmą Fujifilm
W ciągu jednego pokolenia dokonało się przejście z materiałów analogowych na cyfrowe. Powstał nowy rodzaj kamer - bezlusterkowce. Pojawiły się matryce kilkunastokrotnie przekraczające jakością to, do czego przywykliśmy używając błon światłoczułych. Drukarki i naświetlarki osiągnęły niebotyczną jakość obrazu, przelewając ją z matryc na papier. Programy do obróbki pozwalają na dogłębną ingerencję w zrealizowany materiał. Pojawiły się drony, a wraz z nimi nowa świadomość postrzegania świata z innej perspektywy.
To tylko garść epokowych zmian. Dosyć przypadkowo wybranych. Ja do najważniejszych zaliczam rewolucję, która dzieje się na naszych oczach. Kolejne przewartościowanie jakościowe w fotografii cyfrowej. Kolejne? Tak. Nie wiem czy pamiętacie, ale na początku łatwiej było o matryce w formacie APS-C. Dopiero później pojawiły się możliwości i powstał sprzęt pełnoklatkowy. Towarzyszył tej zmianie zachwyt użytkowników. Zachwyt związany głównie z mniejszą niż w APS-C głębią ostrości i lepszą tym samym plastyką. Ceny pełnoklatkowych profesjonalnych korpusów spadły do akceptowalnej wielkości i fotografowie na całym świecie (nawet amatorzy) chętnie rzucili się na kamery z przetwornikami FF. Kto przesiadał się z EOS-a 20D na 5D, ten wie o czym piszę…
Fujifilm GFX 50R
Teraz ma miejsce to samo zjawisko. Tyle, że przewartościowanie dotyczy średniego formatu. U nas, nad Wisłą, jeszcze jest mniej widoczne, ale na świecie…. Na świecie to już cały ruch, rewolucja wręcz. Mnie pozostaje cieszyć się z tego, że szybko dostrzegłem zmianę i już mogę cieszyć się z efektu jaki przynosi - przeformatowanie…
Zmianę? Tak, otóż demokratyzacja cen sprzętu średnioformatowego, którą zapoczątkowała firma Fujifilm sprawiła, że każdy amator rozwoju i pogoni za jakością rozważa, lub przynajmniej powinien rozważyć możliwość przejścia z systemu FF na MSF (Mały Średni Format). Różnica w wielkości matryc jest porównywalna do tej pomiędzy sensorami APS-C a FF. Podobnie wygląda stosunek głębi ostrości. Nagle zauważamy, że mała głębia w FF to nie wszystko, co możemy osiągnąć. Średni format oferuje jeszcze ciekawszą plastykę! Właśnie to zjawisko sprawiło kiedyś, że właściciele Praktic czy Zenitów z zachwytem spoglądali na matówkę Praktisixa czy Saluta.
Do tego wartość dodana - większa rozdzielczość i ogólnie wyższa jakość obrazu. Radykalnie wyższa. Modelem, który zszedł cenowo w dół był GFX 50S, jednak to, co stało się, gdy na rynku pojawił się model GFX 50R, zupełnie zmieniło reguły gry. Średni format za mniej niż 20 000 zł!? Tak! Co więcej, obecnie korpus GFX 50R widziałem już za cenę ok 16 000 zł! Przecież to mniej więcej tyle, ile należy zapłacić za bezlusterkowy korpus Sony A7R najnowszej generacji…
Czy warto inwestować w średni format? Zdecydowanie. To po prostu naturalna droga do wyższej jakości. Dużo wyższej. Tyle, że aby się o tym przekonać - jak to w fotografii - należy spróbować. Porównać pliki. Na zachodzie, gdzie łatwiej jest nie upierać się przy posiadanym systemie, ponieważ relacje can sprzętu do zarobków są zgoła inne niż u nas - do spontanicznego porzucania pełnej klatki dochodzi wręcz na masową skalę. Czterej moi zagraniczni znajomi spośród siedmiu maniaków jakości - wymienili systemy pełnoklatkowe na GFX. Taką właśnie dziwną drogą ludzie podobni do mnie mogą się przekonać, co w praktyce oznacza wysokiej klasy kolorystyka aparatów Fujifilm. Ona właśnie, wraz z większą matrycą, odpowiedzialna jest za obrazy, które można nazwać przeskokiem w wyższą kulturę obrazowania. Inwestowanie w pełną klatkę zwyczajnie nie do końca już się kalkuluje, skoro ponosząc podobne koszty można mieć wyższą jakość. Mały Średni Format staje się pełną klatką lat 20. XXI wieku. I nam dane jest móc tej transformacji doświadczać.
Dlaczego wybrałem średni format? Dlaczego Fujifilm? Hasselblad X1D miał przecież tę samą matrycę… Nie myślcie, że byłem zapalonym fanem marki. Wręcz przeciwnie. Wspomnę tylko, że dla mnie cyfrowe produkty Fujifilm z serii X były zbyt mało wartościowe właśnie ze względu na wielkość matrycy. Nie jestem reporterem czy fotografem ślubnym. Ja potrzebuję jakości i format APS-C trochę mnie zniechęcał. Owszem, możliwości takich cudeniek, jak model XT-3 w filmowaniu zupełnie onieśmielają (to najlepszy bezlusterkowiec do filmowania, jaki miałem okazję używać - 60 kl./s w 4K z przepływnością 400 Mb/s!) ale w fotografii to nie były aparaty dla mnie.
To czego dokonano wprowadzając modele GFX przeszło jednak moje najśmielsze oczekiwania. Fenomenalne możliwości rejestracji wysokorozdzielczych, bogatych w półtony obrazów zbliża mnie do innego produktu Fujifilm, który bardzo szanowałem. Do diapozytywu Velvia, który uwielbiałem w profesjonalnej pracy pomimo tego, że byłem raczej zwolennikiem Kodaka. Dla filmu Velvia z lekkością porzucałem Ektachromy! Teraz ta jakość dostępna jest w średnioformatowych korpusach. Czyż to nie wspaniałe czasy?!
Od zawsze skazany byłem na poszukiwanie jakości w obrazie. Gdybym musiał cofnąć się do chwili, w której ta pogoń za jakością się zaczęła, chyba miałbym problemy. Chociaż, jakby się zastanowić, był taki konkretny moment. Pierwsza połowa lat 90. XX wieku, czasy fotografii analogowej, lata, w których osiągnęła ona apogeum możliwe do uzyskania jakości. W tym czasie na szczycie ewolucyjnej drabiny królowały takie konstrukcje, jak Rollei 6008, Hasselblad 203 FE, 205 FCC czy Mamiya RZ 67 Pro II, a w formacie małoobrazkowym Nikon F4, Contax RTS III czy AX.
Możecie sobie wygooglować i podziwiać. Rozwiązania, które stosowano w tych konstrukcjach przyprawiały o zawrót głowy, oferując niesamowitą jak na tamte czasy jakość. Nie wierzycie? Wspomnę tylko o niektórych z tych rozwiązań. Wielopunktowy pomiar światła, realizowany z obszaru o powierzchni 1% całości kadru - sprzężony z metodą strefowego pomiaru światła Ansela Adamsa (sic!) - Hasselblad 203 FE. Ceramiczna płytka dociskowa, której nie można było zarysować, wyposażona w serię otworów współpracujących z pompką podciśnienia w tylnej ściance, dbającej o idealnie proste ułożenie filmu w płaszczyźnie obrazowej (błona światłoczuła ma tendencję do zwijania i odkształcania się). Automatyczne nastawianie ostrości poprzez przesuwanie całego wnętrza aparatu wraz z filmem, a nie poruszaniem manualnych obiektywów. Tylny magazynek formatu 6x7 cm, mocowany na korpusie aparatu w taki sposób, że dało się go przekręcać, aby uzyskiwać kadr poziomy lub pionowy (Mamiya RZ)! Ultracienkie, laserowo matowione matówki do nastawiania ostrości na których obraz przypominał to, co widzimy na dzisiejszych ekranach (Hasselblad). Tak można by jeszcze długo.
Te znakomite konstrukcje nie byłyby nic warte, gdyby nie jednoczesny rozwój chemii i kolejne premiery coraz wysokorozdzielczych filmów, opartych o nowe rodzaje kryształów światłoczułych. Niesamowity, ale niedostępny u nas Kodachrome 25, niebieskolubny Ektachrome Kodaka, no i wspomniany wcześniej diapozytyw Fujifilm Velvia - to ekstremalne filmy w ówczesnym świecie profesjonalnej fotografii barwnej. W dalszej obróbce wspierane były skanerami bębnowymi. Z kolei w świecie monochromu maksimum możliwości dawały filmy Kodak T-Max 100 i Ilford Delta 100 wspierane papierami wielogradacyjnymi.
Mnie udało się w tym czasie fotografować kamerami Nikon z automatyką nastawiania ostrości - konkretnie modelami F90X i F4. Potem udało mi się zakupić Contaxa 167 MT a następnie Contaxa RX z obiektywami Carl Zeiss. Było świetnie, ale… W jakimś sklepie w Monachium spojrzałem w pryzmat Hasselblada serii 200, wyposażonego w matówkę Acute Matte i obiektyw Zeiss Planar 110 mm f/2. Oszalałem, bo takiego czegoś nigdy wcześniej nie widziałem. Małoobrazkowe matówki moich aparatów nie różniły się wiele od tego, co oferowały Zenity. Tu nagle zobaczyłem, co można uzyskać w średnim formacie. Potem były jedna czy druga odwiedzona wystawa. Również na zachodzie. Duże powiększenia sprawiły, że zauważyłem jak dobra jakościowo może być fotografia.
Sprzedałem system Nikona i Contaxy. Kupiłem średnioformatowy korpus Mamiya RB 67 a potem RZ 67. Na koniec Hasselblada 503 CW z winderem i optyką Zeiss. To było to! Jakość zdjęć zadowalała najbardziej wybrednych klientów. Źle to opisuję - zachwycała najbardziej wybrednych klientów! Oczywiście wybrane diapozytywy trafiały do skanera bębnowego i kończyły w postać gigantycznych plików cyfrowych. W tym czasie, dla własnej przyjemności rozbudowałem ciemnię o powiększalnik Durst i obiektyw APO Rodagon, który dawał nieprawdopodobnie ostre obrazy, bez względu na wielkość powiększenia. Papier czarno-biały Tetenal Vario-Contrast Fine Art kupowałem w rolkach, a wielkość powiększeń podyktowana była szerokością kuwet. To wszystko kosztowało krocie i było trudno dostępne. Jednak pogoń za jakością trwała.
W połowie pierwszego dziesięciolecia XXI wieku przeszedłem na cyfrę - początkowo (2006) był to Canon EOS, a potem Sony z modelem Alfa 900 (2009 rok) i obiektywami Zeiss AF. Zachwycający sprzęt, właśnie przez optykę. Potem, tylko dlatego, że moja firma więcej kręciła filmów niż robiła zdjęć, był powrót do Canona i cofnięcie się z jakością. Tak, cofnięcie się. Okazało się, że L-ki nie są tak dobre, jak szkła Zeissa. Błąd naprawiłem kupując zestaw manualnych szkieł Zeissa z mocowaniem Canon EF. Było już lepiej … i wówczas zacząłem prowadzić swojego bloga.
Później kupiłem trochę w ciemno Sony A7R z obiektywem Zeiss 55 mm f/1.8. Więcej pikseli, świetny obraz w wizjerze (w porównaniu z tym z matówki) i lepsza optyka - to było to. Do tego mniej noszenia i możliwość zastosowania prawie każdej optyki. Zaczęły się poszukiwania małych, ale bardzo dobrych szkieł. Naturalna droga, gdy porzuci się gigantyczną lustrzankową optykę.
Trafiłem na obiektyw Leica Summicron-C 40 mm f/2, który mnie oczarował i sprawił, że zrozumiałem ile jakości może dać tak małe i leciwe szkło. Nie trafiłbym na niego, gdyby nie olbrzymia wiedza Piotra Koralewskiego - właściciela butiku Leica w Krakowie. To on wciągnął mnie bez reszty w poszukiwania wyższej jakości obrazu. Nie tylko wyższej technicznie, ale także i stylistycznie. Zrozumiałem ile mocy leży w szkłach do systemu Leica M, a zwłaszcza ile mocy ma w sobie korpus Leica M 246 Monochrom.
Pogoń za obiektywami, które dają wysoką rozdzielczość i nietuzinkowe obrazowanie wciągnęła mnie w świat konstrukcji marki Leica. To ważny moment. Zrozumiałem, że jakość to nie tylko rozdzielczość i ogniskowa. To także obrazowanie. Całokształt tego, jak pracuje obiektyw. Szukając kolejnych konstrukcji, które wyczarowałyby na matrycy mojego Sony A7R coraz lepsze obrazy, wpadłem bez reszty w szkła Voigtlander. Oferowana jakość, niewielkie rozmiary, dwusystemowość i nienaganne obrazowanie sprawiły, że miałem wreszcie to czego szukałem. Wspaniałą jakość i piękną plastykę. Jakość mechaniki ujęła mnie bez reszty i szkła AF (nawet te z logiem Zeiss) szybko sprzedałem. Voigtlander i korpusy Sony A7R - to było dokładnie to, czego szukałem.
Dzięki współpracy z Leica Polska, zorganizowałem sesję z wykorzystaniem cyfrowego średniego formatu. W moje ręce trafiła walizka sprzętu i korpus Leica S. Jeden milion pikseli dzielił obraz z A7R i średnioformatowej Leica S. To była jednak niewielka różnica - dotyczyła jedynie braku ziarna i większej rozpiętości tonalnej. Ostrość była bardzo podobna. Natomiast różnica w cenie zbyt duża, aby w naszych realiach wchodzić w zmianę systemu.
Potem nastąpił moment, który obudził dawne emocje i wspomnienia. Wynajęcie do komercyjnej sesji sprzętu PhaseOne z dużą matrycą średnioformatową. Jakość, która odstawała od tego, co dawało Sony na pełnej klatce tak bardzo, że zacząłem tęsknić do plastyki średniego formatu i tej jakości, która w cyfrze obiecywała jeszcze więcej. To był ten sam przeskok, który przeżywałem u schyłku XX wieku. Różnica pomiędzy diapozytywem małoobrazkowym i średnioformatowym.
Mała głębia ostrości, trójwymiarowość i niesamowita szczegółowość, to właśnie główne zalety większego formatu. Widzieliście kiedyś stykówki z wielkoformatowych Sinarów czy takich kamer, jak Cambo czy Linhof? Widzieliście zeskanowane współcześnie diapozytywy 4 x 5 cali? Ta ilość szczegółów jest nieprawdopodobna. Nie jest oczywiście czymś ostatecznym. Najważniejsze jest w końcu samo zdjęcie, tamat i kadr. Jednak im precyzyjniej ten wartościowy kadr zostanie sfotografowany, tym lepiej.
Różnica w cenie pomiędzy kamerami PhaseOne czy nawet takimi konstrukcjami jak Leica S, a tym ile kosztuje Sony R - chociażby w wersji III czy IV w niczym nie usprawiedliwiała jednak zakupu. Kusił Hasselblad X1D i pojawiały się wahania czy aby nie spróbować. Rozum jednak wygrywał. Małe obiektywy z mocowaniem Sony E i Leica M oraz wysokorozdzielcze matryce, pozbawione filtru antyaliasingowego pozostały podstawą moich działań. Ten system zresztą zostanie pewnie ze mną jeszcze długo i to głównie za sprawą obiektywów Nokton o świetle f/1,2.
W takim stanie zastało mnie lato 2019 roku. Zestaw jasnych Voigtlanderów i body Sony A7R, które ciągle nie chciało się zestarzeć na tyle, by konieczne było je wymieniać na nowsze. Już było jasne, że skok na większą liczbę pikseli stanie się udziałem najnowszego korpusu - Sony A7R IV. Czekałem, wertowałem fora i strony fotograficznych portali.
Gdzieś, właściwie przez przypadek trafiłem na sample z korpusu Fujifilm GFX 50S. Były świetne! Jakość, rozdzielczość, rozpiętość tonalna deklasowały pełną klatkę. Poczytałem, pościągałem RAW-y, poobrabiałem i wpadłem w zachwyt. Czytałem coraz więcej o tym systemie i zrozumiałem dlaczego zielony gigant odpuścił sobie ewolucję w pełną klatkę. To, co pokazywały pliki z matryc GFX wprawiało mnie w osłupienie. Było to znacznie lepsze, niż genialne jakościowo kadry z Sony A7R i obiektywu APO Lanthar 65 mm.
Targały mną z jednej strony chęć zmiany, a z drugiej wiedza na temat tego, ile kosztują średnioformatowe obiektywy. Dlatego chęci i tęsknoty zostawiałem niezaspokojone. Ten stan był trwały na tyle, że zachwyt nad jakością kadrów nie przerodził się w zastanawianie się nad samym korpusem. W ogóle nie doszło do mnie, że Fujifilm wprowadziło w międzyczasie nowy korpus - GFX 50R. Przypadek sprawił, że gdzieś zetknąłem się z informacją o letniej promocji Fujifilm. Zainteresowałem się obniżonymi cenami i zgłupiałem. Korpus GFX 50R oferowano w kwocie, którą musiałbym zapłacić za Sony A7R IV. Zacząłem lekturę danych technicznych. Wróciłem do pościąganych RAW-ów - tym razem zwracając uwagę, na to, którym zostały zrobione korpusem.
Lżejszy korpus wydawał mi się mniejszy i zgrabniejszy. Kupiłem go w ciemno. Tak, pierwszy raz kupiłem aparat nie mając go w ręku! Kiedyś mój Tato kupił sobie w taki sposób Daewoo Tico i przekonał się jak jest wąski już po zakupie… Ja też sporo ryzykowałem. Kupiłem korpus i… przekonałem się jak wspaniałe robi zdjęcia. Teraz do wszystkich zadań profesjonalnych używam właśnie GFX 50R.
Mam system, który generuje obrazy o niesamowitej jakości. System, który umożliwia pracę z różnymi obiektywami i systemami optycznymi - wszak to bezlusterkowiec. System, który jak żaden z cyfrowych systemów, których używałem, potrafi dać obrazy niepotrzebujące wstępnej obróbki. Pierwszy system, gdzie klientom często wystarczają same JPEG-i. Pierwszy, który daje tak dużą rozpiętość tonalną i taką kolorystykę. Pierwszy system, który tak bardzo zdeklasował moje pliki z Sony A7R! Pierwszy, który pokazał mi, jak dobre są tak naprawdę obiektywy Voigtlander Nokton (35 mm f/1,2 - 40 mm f/1,2 - 50 mm f/1,2 - 75 mm f/1,5) i jak przeciętna była matryca w Sony.
Czy dobrze zrobiłem? Teraz widzę, że tak. Wszystkie tendencje przychodzą do nas z zachodu. Na świecie mówi się coraz częściej o degradacji formatów. O swoistym przeniesieniu środka ciężkości z pełnej klatki na średni format. Ilość podobnych mnie maniaków jakości, przesiadających się z Sony, Canona czy Nikona na średni format Fujifilm jest olbrzymia. Zagonieni fotoreporterzy, fotografowie ślubni czy fotografujący sport pozostaną pewnie przy APS-C czy pełnej klatce. Sztuka, moda, fotografia produktowa, reklamowa, architektura, portret, krajobraz to naturalne pola eksploatacji dla kamer oferujących większą matrycę, wyższą rozdzielczość i plastykę. Kamer, które są coraz tańsze i które potrafią onieśmielić jakością! Dlatego, że jakość plików z Fujifilm GFX zwyczajnie powala.
Ciekawe, gdzie poniesie mnie w przyszłości? Na razie mogę skupić się na fotografowaniu w jakości, która mnie satysfakcjonuje. Pliki wyglądają bardzo profesjonalnie, zdecydowanie różniąc się od tych z pełnej klatki. I o to chodzi.
Z wykształcenia historyk. Porzucił nauki społeczne i historię sztuki dla mediów wizualnych. Bloger fotograficzny, fotograf reklamowy, reżyser i wykładowca. W ciągu 30 lat swojej kariery pracował z produktami takich firm, jak Audi, BWM, Bentley, Ferrari, Lexus, Calvin Klein czy Giorgio Armani. Jego fotografie publikowane były w branżowych magazynach i miesięcznikach.
Więcej informacji o fotografie znajdziecie na stronie taichmanpro.pl
Artykuł powstał we współpracy z firmą Fujifilm