Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Ireneusz Zjeżdżałka postanowił sportretować dzieci mieszkające we Wrześni - rodzinnym mieście autora. Jak mówi tytuł wystawy, fotografował swoich młodych modeli tam, gdzie ich spotkał - na ulicy, na schodach itp. W każdym razie poza atelier, które automatycznie wymusza na portretowanych pewien konformizm, konieczność poddania się poleceniom fotografa. Efekty z pewnością są warte obejrzenia.
Wystawę "Bez atelier" Ireneusza Zjeżdżałki można oglądać w Galerii Powiększenie mieszczącej się w Miejskim Domu Kultury w Wagrowcu (ul. Kościuszki 55). Ekspozycja będzie prezentowana do 6 listopada 2005.
Poniżej zamieszczamy towarzyszący wystawie tekst napisany przez Elżbietę Łubowicz z okazji pierwszej prezentacji ekspozycji.
Dziecko i portret
Ireneusz Zjeżdżałka, młody fotograf mieszkający we Wrześni nieopodal Poznania, zrobił serię portretów dzieci ze swojego miasta. Zatytułował je znamiennie "Bez atelier", podkreślając tym samym, że nie są to zdjęcia zaaranżowane i wystudiowane, wykonane na życzenie modela. Powód ich powstania określa sam autor, wychodząc naprzeciw swoich bohaterów i fotografując ich tam, gdzie napotkał: na ulicy, podwórku, na schodach, czasem we wnętrzu mieszkania. Jakaż mogła być przyczyna, by powstały takie "zdjęte na ulicy" portrety - portrety właśnie, a nie żaden reportaż?
Wiadomo powszechnie, że fotografie dzieci wychodzą najlepiej, kiedy uchwyci się je w trakcie działania. Widać wówczas wyraźnie ich "dziecięcość" - to, co tak wzrusza, bawi i zachwyca: szczególne sytuacje, miny, gesty. Ireneusz Zjeżdżałka ignoruje wszystkie te możliwości. Fotografuje dzieci tak, jakby portretował osoby dorosłe, skupiając się na samej sylwetce i wyrazie twarzy. Umieszcza modela za każdym razem w centrum kwadratowego kadru, frontalnie i zazwyczaj sam na sam z obiektywem aparatu. Z rzadka jest to jednocześnie kilka postaci albo postać z rekwizytem, którym może być rower, gitara lub trzymany na smyczy pies. Portret dziecka jest dla autora tych zdjęć tematem jak najbardziej poważnym, wartym w pełni przywołania ciężaru tradycji, jaki niesie ze sobą ten gatunek.
Portret bowiem - to szacowny, tradycyjny gatunek artystyczny; ponadto gatunek ponadczasowy. Dla widza wtedy jedynie staje się poruszający, gdy przekazuje - cząstkową choćby i niepełną - prawdę o człowieku, i to nie tylko prawdę uniwersalną, ale także jednostkową, dotyczącą konkretnej postaci. Przynajmniej tę podstawową prawdę, która zaświadcza o samym jej istnieniu. Z tego właśnie powodu portrety Julii Margaret Cameron czy Nadara, powstałe w początkach rozwoju fotografii, mają dla nas wciąż nieprzemijającą wartość. Spotkanie z drugą osobą, jakie dzieje się za pośrednictwem zdjęcia, staje się doświadczeniem tym cenniejszym, że dokonującym się poprzez poszerzającą się coraz bardziej przepaść czasu.
Portret i dziecko: kiedy zestawia się razem te dwa pojęcia, od razu wyczuwalna staje się ich niepokojąca nieprzystawalność. Dziecko to przecież jeszcze "niezapisana karta", jak często sądzimy. Cóż ciekawego, poza przekazaniem jego dziecięcego uroku, może zawierać portret? Toteż dla odbiorców wielkim zaskoczeniem stały się w latach 60. ubiegłego już wieku zdjęcia Zofii Rydet ze sławnej serii "Mały człowiek", pokazujące świat dzieci jako rzeczywistość pełną powagi i bólu. To było jednak czterdzieści lat temu, w innych czasach. Dzisiaj śladem tamtych fotografii podąża najwyraźniej wrzesiński fotograf, przedstawiając dzieci współczesne, a pewnie nawet często znajome z sąsiedztwa.
Powaga tematu staje się bardziej zrozumiała, kiedy przywołamy historyczny kontekst, jaki kryje się za określeniem "dzieci wrzesińskie". Wywołuje ono natychmiast wspomnienie dobrze znanego epizodu, kiedy to w 1901 r. nakazano w ramach polityki germanizacyjnej w pruskim zaborze, by nauka religii - ostatniego przedmiotu wykładanego jeszcze po polsku - odbywała się w języku niemieckim. Dzieci szkolne z Wrześni odpowiedziały strajkiem, złamanym siłą przez władzę. Nazwa miasteczka, Września, stała się odtąd powszechnie znana z powodu tych właśnie wydarzeń.
Ale to nie te dzieci sprzed stu lat, wrzucone nagle w dorosły i poważny świat, są tematem zdjęć Ireneusza Zjeżdżałki, choć sam zamysł wykonania takich właśnie fotografii był dla nich hołdem i przypomnieniem. Są więc na fotografiach, choć nie bezpośrednio, w pewien sposób obecne. Ich ujrzane w wyobraźni wizerunki nakładają się na portrety dzieci współczesnych, wykonane w taki sposób, jakby autor chciał sportretować dzieci tamte. Przygląda się im bowiem z pełną powagą i wnikliwością, tak, jakby patrzył na ludzi dorosłych.
Cóż za dziwny pomysł - można pomyśleć - przecież dzisiaj jest już całkiem inaczej. Minęło zagrożenie obcą okupacją, w domach bywa czasem biednie, ale dzieci przecież na ogół są spokojne i szczęśliwe... Spójrzmy uważnie na ich postacie, ich twarze na zdjęciach - czyż nie jest tak właśnie? Z fotografii patrzą oczy nadspodziewanie poważne i dorosłe. Czy tak wyglądają współczesne dzieci z Wrześni? Czyżby tak mogły wyglądać dzisiaj dzieci? Jest już przecież zupełnie inny czas, świadczy o tym fotografia: ich ubrania, buty i rekwizyty... Może, aby naprawdę zobaczyć dzieci, które są tuż obok, trzeba czasem spojrzeć najpierw na fotografię?
Elżbieta Łubowicz, kwiecień 2002