Wojciech Grzędziński: "Jeżeli chcesz opowiedzieć o emocjach, to nie możesz się przed nimi schować"

Pełnoskalowy konflikt za naszą wschodnią granicą trwa już ponad dwa lata. Ukraina się broni i cierpi. Zdjęcia Wojciecha Grzędzińskiego i jego nowa wystawa w warszawskiej Leica Gallery opowiadają o wojnie, która stała się częścią codzienności.

Autor: Patryk Wiśniewski

15 Lipiec 2024
Artykuł na: 29-37 minut

24 lutego 2022 roku wybucha pełnoskalowa wojna w Ukrainie. Gdzie wtedy byłeś?

Dokładnie to pamiętam, byłem na kanapie u znajomych w Warszawie. Obudziłem się i zaczęła się wariacka jazda. Dwa dni wcześniej skończyłem temat z dziennikarką Washington Post, Loveday Morris, a ona dzwoni do mnie, że mam być jak najszybciej w Przemyślu. Zebrałem się z tej kanapy, podjechałem do mamy powiedzieć, że wyjeżdżam, i dalej do banku wyciągnąć jakieś pieniądze, żeby od razu wymienić je na dolary. Wsiadłem w samochód i ruszyłem do domu. Przepakowałem aparaty, wziąłem kamizelki kuloodporne, ciepłe ciuchy i po południu byłem już w drodze do Ukrainy. Pamiętam, że już wtedy wszędzie na stacjach benzynowych były duże kolejki. O 1:00 w nocy przekroczyłem granicę.

Czyli z pracy przez kanapę znów do pracy?

Trochę śmieszne, a trochę straszne jest to, że do 22 lutego robiliśmy z Loveday materiał o tym, czy i jak Polska jest przygotowana do potencjalnej wojny w Ukrainie, fali uchodźców, która czeka ten kraj. I to naprawdę było ciekawe. Dostaliśmy na przykład informację od prezydenta Rzeszowa, który mówi, że w tej i tej szkole będą przyjmowani uchodźcy. Jedziemy tam, otwiera nam pani woźna, bo to jest sobota. Jak widzi dziennikarzy, to jest przerażona. Dzwoni do pani dyrektor, a pani dyrektor o niczym nie wie. Jacy uchodźcy? Jaka wojna? O co w ogóle chodzi? Teraz z perspektywy to taki śmiech przez łzy, bo widzisz, jak to wszystko nie działa. Widzisz, jak to było na takiej zasadzie: może będzie, może nie będzie. W sumie Amerykanie wylądowali. Najfajniej byłoby, gdyby zostali jak najdłużej, ale żeby nie było wojny. A kilka dni później jadę na wschodnią Ukrainę fotografować wojnę.

Dom w miejscowości Prawdyne (Chersońszczyzna) wykorzystywany przez rosyjskich okupantów jako baza. Fot. Wojciech Grzędziński

Pojechaliście od razu na wschód?

Nie, zatrzymaliśmy się na granicy. Od razu zacząłem fotografować. Wszędzie były już gigantyczne korki. Loveday przesłała mi pinezkę, gdzie jest, bo udało jej się wynająć chyba ostatni dostępny pokój w hotelu. Dojechałem tam przez jakieś bezdroża, pola. I w środku nocy zmęczony staję przed drzwiami pukam, a tam w środku pełno dziennikarzy, kamery, aparaty, kamizelki, – wszyscy spaliśmy na kupie. Kilka godzin snu i jedziemy dalej.

Zakładałeś, na ile wyjeżdżasz?

Co Ty! Nie było na to czasu. Taka jest też ta praca, jest w niej bardzo dużo zmiennych. Nie wiedzieliśmy, ile potrwa konflikt, jak się rozwinie, czy WP mnie zakontraktuje. Finalnie miałem wynajęte mieszkanie w Dnipro i pracowałem praktycznie bez przerwy do sierpnia 2023 roku. Początek był bardzo intensywny. Przez pierwsze miesiące pracowaliśmy praktycznie non stop po kilkanaście godzin dziennie. Żeby była jasność – nie tylko my. Washington Post miał na początku wojny 5 czy 6 zespołów dziennikarskich, które pracowały na pełnych obrotach. A mówimy tylko o jednej redakcji ze Stanów Zjednoczonych!

Z ciekawości, wiesz może, ile było polskich redakcji?

Stały zespół dziennikarsko-reporterski ma tylko Wirtualna Polska. Tatiana Kolesnychenko i Maciej Stanik zresztą za serię reportaży z Ukrainy dostali ostatnio nagrodę im. Dariusza Fikusa. Ale to nie zmienia faktu, że w Polsce nie ma tego typu zleceń. Ja mam dwie historie z tego okresu, które dobrze ilustrują moim zdaniem kondycję prasy w Polsce. Z jednego dużego medium internetowego usłyszałem, że moje zdjęcia są zbyt profesjonalne. A ważny tygodnik opinii poinformował mnie, że jestem za drogi, bo nie chcę dać zdjęć za darmo.

Irina, ranna kelnerka z Ria Pizza, popularnego miejsca spotkań w Kramatorsku oczekuje pod gruzami na ratunek. Rosyjski atak rakietowy na restaurację zabił 13 osób, z czego siedem z nich pracowało w restauracji. Ponad 60 osób zostało rannych. Fot. Wojciech Grzędziński

Bo nie chcesz dać zdjęć za darmo?!

Tak. Więc jak fotografia prasowa ma się w tym kraju trzymać? Jak my mamy mieć jakąkolwiek wiedzę o świecie, który nas otacza? Taki wyjazd dużo kosztuje. Musisz mieć gdzie spać, co jeść i za co nalać benzyny do auta. A do tego dochodzą kamizelki, ubezpieczenia, narzędzia do pracy…

I tylko internetowe medium, wcale nie największe w kraju, jako jedyne wysyła zespół dziennikarski do sąsiedniego kraju, w którym wybucha pełnoskalowa wojna?

Niestety, tak to wygląda. Dział zagraniczny zazwyczaj przepisuje tylko depesze albo newsy. Ilu jest dziennikarzy, którzy nadal jeżdżą, którzy mają świadomość świata i tego, co się w nim dzieje? Ile jest redakcji, w których jest dziennikarz, który zna się na Kaukazie, i taki, który zna się na krajach północnej Afryki? Gdzie masz człowieka, który się zna na Wschodzie, Rosji? To są wszystko kierunki, które nas bezpośrednio dotyczą. Ja nie mówię o abstrakcji pod tytułem polityka Indii wobec Chin albo Pakistanu.

Kiedyś byli dziennikarze, którzy wyjeżdżali, zresztą Ty byłeś jednym z nich. Ale może skończmy temat polskiej prasy…

Sam zacząłeś! (śmiech) Mogę Ci opowiedzieć, jak to wygląda. Jestem po tej drugiej stronie, gościem, który całą swoją karierę w Polsce zaczął i uczył się fotografii w prasie. Kariera to jest takie słowo, które w Polsce się źle kojarzy, ale de facto masz swoją ścieżkę zawodową. Ja zacząłem uczyć się fotografii, pracując dla gazet i mając jakieś mętne podstawy w czasach negatywu. Gazeta nauczyła mnie pracy, nauczyła mnie dyscypliny, kadrowania, wiesz, wszystkiego, co jest potrzebne do robienia tego, co robię. I to wszystko wyszło z pracy, jest praktycznie sprawdzone i wiem, że działa. I nagle się okazuje, że ten świat zawodowy, z którego ja wyrosłem, na moich oczach przestał istnieć. On wyewoluował w coś innego. Gdy słyszę, że moje zdjęcia są za dobre, żeby je opublikować w internetowym magazynie, to jest dla mnie jakieś kuriozum.

Olga Wasiliewna Tereczenko (69 l.) i Natasza (43 l.) patrzą, jak policja zabiera ciało Grigorija Aleksandrowicza Tereczenki (45 l.), ich syna i męża, który zginął w ostrzale wsi Zełenyj Haj w obwodzie chersońskim podczas okupacji rosyjskiej. Zginął w trakcie koszenia trawy i został pochowany przez matkę tuż przed domem. Fot. Wojciech Grzędziński

Wróćmy do Ukrainy. Jak wygląda sytuacja teraz? Rozmawiamy w Warszawie, co się zmieniło, że jesteś tu od dłuższego czasu?

W przypadku każdego konfliktu zachodzą dwa procesy, które same się napędzają. W sierpniu zeszłego roku wróciłem do Polski. Na początku Dnipro było dobrą bazą wypadową. Mogłem podjechać w jedno miejsce na trzy dni, w inne na pięć opowiedzieć jakąś historię. I przyszedł taki czas, że to się wszystko zbiurokratyzowało. Żeby opowiedzieć tę samą historię, musisz na to poświęcić 2–3 tygodnie, bo trzeba załatwić zgodę. A gdy już masz zgodę, to słyszysz, że może przyjdź jutro. Albo za tydzień, „bo będzie bezpieczniej”.

W chaosie łatwiej się pracuje?

Jak umiesz się w nim poruszać, to tak. Też początek konfliktu ma to do siebie, że ludzie dopuszczają cię dalej, możesz więcej zrobić i więcej zobaczyć, bo nie ma jeszcze ugruntowanych procedur biurokratycznych. Oczywiście oficerowie prasowi zasłaniają się względami bezpieczeństwa. Niezależnie od tego, na jakim konflikcie pracowałem, spotykałem się z tym. W każdym razie zmierzam do tego, że im dłużej trwa konflikt, tym więcej powstaje etatów i procedur. Tworzy się struktura, która staje na twojej drodze do pracy.

I nieważne, skąd jesteś?

To nie ma wielkiego znaczenia. Nieważne, czy jesteś Polakiem, Ukraińcem, Amerykaninem, czy Niemcem. Jedyne, co może pomóc, to redakcja. Ale jeżeli producent wali głową w biurokratyczną ścianę, to po prostu redakcja ogranicza zespoły lub wycofuje się z danego regionu. Nikomu nie opłaca się wysyłać fotografa na 10 dni po to, żeby pracował jeden czy dwa. A miałem takie zlecenia w Ukrainie. Jako wolny strzelec jesteś zdany po prostu na siebie i na swoje zasoby finansowe.

Oleksandra Ryazantseva (40 l.), pseudonim Yalta, 24 lutego 2022 roku wstąpiła w szeregi armii Ukrainy, zamieniając karierę top stylistki filmowej na „33 odcienie zieleni”, wszystkie w barwach maskujących. Tatuaż koło jej oka przypomina jej datę, kiedy w 2014 roku została wzięta do niewoli podczas początku konfliktu. Fot. Wojciech Grzędziński

Kiedy ostatni raz tam byłeś?

Niedawno wróciłem po pięciu tygodniach z takim poczuciem, że po cholerę ja to robię. Mało co z tego wyjazdu przywiozłem. A materiał tam powstał tylko dzięki temu, że psim swędem mój kumpel, z którym pracowałem, zdobył zgodę na wjazd. Wskoczyliśmy w samochód kilka minut po otrzymaniu potwierdzenia. Nie znaliśmy trasy, którą będziemy jechać. Wszystkie zasady bezpieczeństwa wyrzuciliśmy do kosza i po prostu pojechaliśmy w ciemno. Głupota.

Biurokracja utrudnia dostęp, dziennikarze nie mogą swobodnie pracować, konflikt traci widoczność, a wojna powszednieje.

Dokładnie, to przeciwskuteczny moim zdaniem sposób. Mój kolega Evgeny Maloletka, gość, który dostał Pulitzera w 2023 roku, opowiadał mi, że jak Wowczańsk został zaatakowany, to było okno, które miało kilka, kilkanaście godzin. Można było tam wjechać i zrobić materiał. Po prostu opowiedzieć, jak wygląda bitwa o miasto. I po tym czasie stanął block post i koniec, nie przejedziesz. Wojsko blokuje. Możesz próbować objechać polami, ale to jest miasto, w którym dzieje się wojna. Nie wiesz, czy nie skręcisz źle i nie wjedziesz na ruski patrol albo minę. Taka sytuacja nieraz wymusza niepotrzebne ryzyko, które trzeba podejmować. To zabawa w ciuciubabkę z oficerami prasowymi, co może skończyć się tym, że zabiorą pozwolenie na pracę. I właśnie dlatego nie pracuję już na stałe w Ukrainie.

To właściwie dlaczego pracujesz w taki sposób?

Hmm… Wiesz, większość moich wyjazdów, odkąd nie mam stałego kontraktu, to są wyjazdy pod tytułem „pakuję samochód i jadę; jakoś to będzie”. A skąd bierze się potrzeba, żeby tam jechać? Wewnętrznie czuję, że mam umiejętność opowiadania historii w taki sposób, że trafiają one do ludzi. I chcę to wykorzystać, po prostu chcę opowiadać historię. Dzieją się rzeczy, które chcę sfotografować – wsiadam w samochód i tam jadę. Nie myślę o tym, czy to sprzedam, czy nie, czy będę miał zysk z tego, czy nie.

Ukraiński żołnierz o pseudonimie Medvid w załodze obsługującej 120 mm moździerz pali papierosa w wejściu do piwnicy używanej jako bunkier w oczekiwaniu na rozkaz ostrzału. Ukraińscy żołnierze z 225. Brygady Szturmowej bronią miasta Czasiw Jar, w połowie drogi między Bachmutem a Konstantynówką. Miasto to stało się głównym celem rosyjskiego ataku na Ukrainę. Rosjanie nieustannie bombardują miasto i jego obrońców, używając wszelkiej możliwej amunicji, począwszy od moździerzy i FPV, a skończywszy na bombach powietrznych. Fot. Wojciech Grzędziński

Jasne, ale jedziesz w bardzo specyficznym kierunku.

To prawda. Ale ogólnie fotoreporterzy są dziwni. Wiesz, jak pada strzał, to ludzie instynktownie uciekają. My biegniemy w jego kierunku. Oczywiście to wymaga wiedzy i umiejętności, które też nabyłem. Umiem poruszać się w takiej rzeczywistości „przywojennej”.

A lubisz to?

Lubię to. Nie ma co ukrywać. Wiesz, wojna to jest straszna rzecz, potworna. Nikomu nie życzę znalezienia się w takiej sytuacji. Ale ma też to do siebie, że bardzo upraszcza rzeczywistość. To są miejsca, w których dobrze się czuję, bo panuje tam niezwykła prostota życia. Nie mam rodziny, o którą muszę dbać, prosić o zgodę, zastanawiać się: Jak mnie zabiją, to co z nimi będzie? Nie mam tego. Mam spisany testament, więc jestem o tyle spokojny, że wiem, co będzie się działo po.

Masz poczucie misji?

Nie wiem. Mam poczucie, że to, co robię, jest w jakimś stopniu ważne. Egoistycznie lubię to, co robię. Lubię opowiadać historie. Gdzieś się realizuję w tym. Mam umiejętności, które mogę wykorzystać. To jest też takie uczucie, że jesteś gdzieś i czujesz, że musisz coś zrobić, bo po prostu ciągnie cię do tego. Czujesz, że rozumiesz pewne rzeczy, inaczej, niż ludzie, którzy nie mają doświadczenia, które ja mam.

Pozostałości po rosyjskich okopach w okolicy miejscowości Mała Ołeksandriwka. Fot. Wojciech Grzędziński

I można się tego nauczyć tylko na miejscu.

Nie ma niestety innej drogi. Ale też wydaje mi się, że ludzie nie rozumieją tego, czym jest praca fotografa, czym jest praca dziennikarza. Dziennikarz to nie jest celebryta, fotograf to nie jest celebryta. To jest człowiek, który opowiada historię. Lubię myśleć o tym zawodzie jako o pokoleniowym potomku dziada, który siedział przy ognisku. Taki, któremu miskę zupy we wsi dawali, żeby im opowiedział, co się dzieje cztery wsie dalej, bo nikt do tych czterech wsi dalej nie dojechał.

Ale taki dziad nie trafiał do tak szerokiego grona, więc mógł wytwarzać mity. Ty jako dziennikarz nie możesz.

Oczywiście to było uproszczenie. Czasem się na tym łapię, że nie mówię jakichś rzeczy, bo one są dla mnie absolutnie oczywiste, a potem się dziwię w autoryzacji. (śmiech) Etyka to jest to, co wyróżnia dziennikarza. W strefach konfliktu ona jest szczególnie istotna. Cały czas poruszamy się po bardzo cienkiej linii, którą niezwykle łatwo jest przekroczyć. Nie możesz płacić za zdjęcie, nie możesz nic oferować za zdjęcie, bo to zafałszuje rzeczywistość. Nie możesz być wolontariuszem, aktywistą, to by tylko zafałszowało rzeczywistość. Twój bohater nie może oczekiwać od ciebie gratyfikacji. Nie może rozmawiać w zamian za coś. To zmieniłoby waszą relację w swoistą transakcję. Zachowanie obiektywizmu jest niezwykle trudne, jak widzisz albo słyszysz od ludzi, co się działo. Też wojna prowokuje zachowania, o których byś nie pomyślał. I nie przeczytasz o nich, bo nie są zbrodniami wojennymi.

Na przykład?

Mam liczne, ale coś, co mnie zszokowało absolutnie i pokazało, że świat nie jest w najlepszej kondycji, to turystyka wojenna. W Kramatorsku spotkałem motocyklistów. Niby przyjechali z pomocą humanitarną, ale bądźmy szczerzy – jaką i ile tej pomocy możesz przewieźć na motocyklu? Po prostu goście przyjechali sobie zobaczyć wojnę. Wiesz, ludzie, którzy w kamizelkach, hełmach i z aparatem wrzucają sobie zdjęcia na swoje social media z Ukrainy czy innego konfliktu, to też jest jakaś aberracja. Zwłaszcza, jeżeli podają się za dziennikarzy, a nie dla opowiadania historii przyjechali na miejsce. To jest absolutnie niedopuszczalna sytuacja. Nie możesz dawać ludziom nadziei, że ich historia zostanie wysłuchana, jeżeli nie masz do tego medium. Sprowadzenie czyjejś historii, często traumatycznej, do formy posta w social mediach o ograniczonych zasięgach jest po prostu oszukiwaniem ludzi i trzeba to jasno powiedzieć.

Wieś Wełyka Komyszuwacha w rejonie iziumskim była pomiędzy kwietniem a sierpniem linią frontu. Po jednej stronie rzeki pozycję mieli Rosjanie, po drugiej stronie – wojska ukraińskie. Irina i Serhii Blonska wrócili do swojej wsi po roku. Z ich domu zostały gruzy. W stanie do zamieszkania pozostał dom rodziców Iriny, w którym zginęła jej mama. Fot. Wojciech Grzędziński

Pamiętam taki poranek. Budzę się, biorę telefon, odpalam TikToka, wpisuję „Ukraina”, żeby zobaczyć, co się wydarzyło przez noc. Rosjanie ostrzelali pizzerię. Oglądam i nagle patrzę, a na urywku filmu widzę Leikę na czerwonym pasku i Twoją kurtkę. Odtwarzam jeszcze raz z dźwiękiem i słyszę Ciebie, jak mówisz, że tam są jeszcze ludzie. Co było dalej?

Tak, ostrzał restauracji Ria w Kramatorsku. Za kilka dni minie rok od tego wydarzenia. Siedziałem tam po prostu po dobrej stronie stolika. Serio, gdybym usiadł po drugiej, być może dziś byśmy nie rozmawiali.

Wychodzisz z gruzów i po prostu zaczynasz fotografować?

Tak, taka jest moja rola. Dokładnie to wyszedłem i pamiętam, że najpierw pomyślałem, czy może być double tap (ang. powtórne uderzenie). Raz przeżyłem, to może drugi raz też się uda. (śmiech) Ale żarty na bok. Potem pomyślałem, że to szczęście, opatrzność, nazwij to, jak chcesz. Bliżej, niż byłem, nie dało się być. Nagle jesteś w miejscu, w którym masz unikalną możliwość pokazania tego, co się dzieje. Zawsze o tę możliwość walczysz. Mam ze sobą aparat, po to jestem fotografem. Po to jestem fotografem na wojnie, żeby opowiadać to, co się dzieje. O tym, co spotkałem, co spotkało ludzi dookoła. Po roku mogę odpowiedzieć spokojnie, że tam byłem. Ale będąc tam na miejscu, dla mnie najważniejsze było to, żeby zrobić zdjęcia w taki sposób, żeby one były jak najszerzej opublikowane. Przeżyłem, jestem nawet nie świadkiem, a ofiarą zbrodni wojennej. Atak na cywilny obiekt, na restaurację pełną cywilów jest zbrodnią wojenną. Tu nie ma w ogóle żadnego marginesu błędu, wiesz, to trzeba nazwać po imieniu. Zabijanie cywilów jest zbrodnią wojenną. Teraz mogę się przydać i opowiedzieć to, bo mam do tego umiejętności, media. Nie wybaczyłbym sobie w życiu, gdybym nie miał wtedy aparatu ze sobą. Jak podważyłoby to w ogóle podstawę tego, po co ja jadę na wojnę.

A jaki jest Twój sposób na takie przeżycia? Coś takiego musi zostawić piętno.

Kilka miesięcy po zamachu na pizzerię Ria jeden z młodych zagranicznych korespondentów powiedział mi, że chciałby coś takiego przeżyć. Zmroziło mnie to. Cieszę się, że przeżyłem i udało mi się zrobić te zdjęcia, ale facet w ogóle nie wie, z czym się to wiążę. A to piętno, o które zapytałeś, to dobra metafora. Na przestrzeni lat pracowałem w Iraku, Afganistanie, Gruzji, Sudanie, Gazie, nauczyłem się zupełnie inaczej do tych sytuacji podchodzić. Byłem pod ostrzałem, widziałem ludzi, którzy byli ranni albo nawet umierali obok mnie. Po prostu wiem, że nie ja to sprowokowałem. Nie zastanawiam się, czy gdybym zaparkował samochód po drugiej stronie albo nie wypił kawy rano, albo wybrał inny stolik, toby się to nie zdarzyło. Staram się zachować wszelkie zasady bezpieczeństwa i jeżeli to się uda, to wiem, że cokolwiek się wydarzy, to nie jest moja wina. Za te wszystkie czyny odpowiadają inni ludzie, ale nie ja. Przypadek. Zaakceptuj to. Zaakceptuj to, że w życiu jest kompletnie inaczej, niż co mówią coache. Nie masz kontroli nad znaczną częścią życia.

Sumę tych doświadczeń z ostatnich dwóch lat zebrałeś w formie wystawy, która będzie prezentowana w Leica Gallery w Warszawie. Możesz nam o niej opowiedzieć.

To rzeczywiście jest suma doświadczeń. Są zdjęcia wykonane dla Washington Post, Die Zeit, Der Spiegel, są zdjęcia, które robiłem dla siebie. Całkowity przekrój. Nie patrzyliśmy na ten materiał pod kątem tego, dla kogo to zostało zrobione. W większości są to fotografie, które zrobiłem z założeniem, że zostaną one opublikowane w prasie. To nie są projekty artystyczne. To nie jest, górnolotnie mówiąc, projekt dokumentalny. Choć nim jest. Robię fotografię, która ma opowiadać o tym zdarzeniu, o tej wojnie. Ma opowiadać historię. I powstała wystawa fotografii prasowej, która w Polsce się nie ukazuje w prasie. Dziwne, prawda?

Zobacz także:
„Tu jest wojna” - wystawa zdjęć Wojtka Grzędzińskiego z tekstami Pawła Reszki

Leica Store & Gallery Warszawa zaprasza na wystawę fotografii wybitnego polskiego fotoreportera Wojtka Grzędzińskiego. Fotografiom towarzyszą teksty Pawła Reszki, znanego dziennikarza, publicysty i korespondenta wojennego. [Czytaj więcej]

Dosyć przewrotne. Czym się różni zdjęcie wojny zrobione dla siebie od tego przeznaczonego dla, powiedzmy, Washington Post?

Niczym. Wiesz, wszystkie zdjęcia robisz dla siebie. Tylko za niektóre ci płacą.

Ile w tych zdjęciach jest rejestracji, a ile Twoich przeżyć? Też zastanawiam się, czy musisz w tym uczestniczyć bezpośrednio.

Moim zdaniem nie ma innej drogi. Muszę być przy lub w środku akcji. Z 200 metrów nie opowiesz historii zdjęciem. Fotoreporter to nie jest dziennikarz, który później zrelacjonuje, że strzały padły stąd, tyle było ofiar, połączy to z relacjami świadków. Albo masz to na zdjęciu, albo nie masz. To zero-jedynkowa sytuacja. Albo jesteś w krótkim dystansie i pokazujesz emocje, albo jesteś 15, 30, 50 czy nawet 100 metrów dalej i pokazujesz pejzaż.

Jak blisko swoich bohaterów jesteś?

Bardzo blisko, pół metra, do dwóch metrów.

Czyli korzystasz głównie z obiektywu 35 mm zapewne.

Tak, Summicron-M 35 mm, Elmarit-M 28 mm, którymi żongluję na M10-D czy Leica Q z Summiluksem 28 mm. To mój podstawowy zestaw. Mam też Summicrona-M 50 mm, ale ten obiektyw traktuję już jako tele. Wiesz, jak czujesz na sobie emocje ludzi, na których patrzysz na zdjęciach, jak czujesz powietrze, którym oni oddychają, jak czujesz to wszystko, co jest dookoła zawarte w kadrze, to jest dobre zdjęcie reporterskie.

W torbie fotografa

Torba Wojtka, niewielki i dyskretny Pilot 7L marki Wotoncraft, skrywa w swoim wnętrzu niezawodny ekwipunek reportera. Kompaktowe korpusy Leica M10, M10-D i Leica Q2, oraz trzy znakomite obiektywy: Leica Elmarit-M 28 mm f/2,8, Summicron-M 35 mm f/2 i Summicron-M 50 mm f/2. Taki zestaw zapewnia niezbędną w jego pracy mobilność i dyskrecję oraz gwarantuje, że nawet w najtrudniejszych warunkach uda mu się uchwycić doskonały materiał.

I jak to jesteś w stanie osiągnąć?

Będąc tam. Jak jadę do Czasiw Jaru, to żyję w piwnicy razem z żołnierzami. Oddycham tym samym powietrzem, jem tę samą zupę, załatwiam się do tej samej dziury. Jestem pod tym samym zagrożeniem, co oni. Różnica jest taka, że oni wrzucają coś do lufy i to wylatuje, a ja robię temu zdjęcie. I dzięki temu przeżywasz i widzisz rzeczy, do których nie masz dostępu z dystansu. Widzisz, jak w pewnym momencie gość w pełnym rynsztunku po prostu strzyże drugiego, który siedzi w kamizelce kuloodpornej. Absurdalna sytuacja, ale siedzenie pod ziemią tygodniami też taką jest. To jest życie na froncie.

A samo narzędzie, w sensie aparat, wpływa na fotografowanie?

Aparat jest inną formą młotka. Jest dokładnie narzędziem, jak to nazwałeś, którym wykonujesz robotę. I musisz mieć narzędzie odpowiednie do danej pracy i takie, które jest przede wszystkim wygodne. Wybrałem aparaty Leica M, bo są małe. Ja mam dużo klamotów, które muszę zabrać i na sobie nosić. System, gdzie dwa body i trzy obiektywy mieszczą się do niewielkiej torby i jeszcze jest miejsce na butelkę, jest nie do przecenienia. Też zauważyłem, że ludzie lepiej reagują na M-kę. Nie są tacy spięci, można łatwiej z nimi nawiązać kontakt. Jest to specyficzny system, trudny na początku, ale dla mnie sprawdza się najlepiej. I to jest najważniejsze, bo to nie aparat robi zdjęcia, tylko my. I ważne, żeby nie przeszkadzał.

A samo współuczestniczenie w tym jest istotne z perspektywy fotografii?

Często mam wrażenie, że jak patrzę na zdjęcia takie robione z dystansu, to są to znacznie piękniejsze obrazy fotograficzne niż moje i chciałbym kiedyś umieć takie robić. Ale mam poczucie, że jeżeli chcesz opowiedzieć o emocjach, to nie możesz się przed nimi schować. Jeżeli nie poczujesz tego, co twoi bohaterowie, to nie jesteś w stanie opowiedzieć o tej sytuacji. Szczególnie w obrazie. Zobacz, co się dzieje na zdjęciach Nachtweya. Tam jesteś w środku. Tam to się wszystko dzieje przy tobie.

Inferno Nachtweya to książka, którą obejrzałem raz i chciałem jak najdalej od niej uciec. Jak dostałem ją w prezencie, to wrzuciłem w najbardziej niedostępny kąt i przed przeprowadzką do Berlina z przyjemnością ją sprzedałem. Ale jego materiał dla Time’a jest już zupełnie inny – bardziej zdystansowany.

Ale facet ma ponad 75 lat!

I przynajmniej takiego wieku Tobie życzę! Dziękuję za rozmowę!

Wojciech Grzędziński

Fotoreporter, urodzony w 1980 roku w Warszawie. Laureat licznych konkursów, m.in. World Press Photo, Visa D’Or, SWPA, Grand Press Photo. Autor zdjęcia roku 2009 i zdjęcia dekady (2014 rok) w konkursie BZWBK Press Photo. Juror konkursów fotograficznych. W fotografii interesuje się człowiekiem i emocjami. Wielokrotnie fotografował w strefach konfliktów zbrojnych oraz konsekwencje wojen. W latach 2011–2015 szef fotogra-fów w Kancelarii Prezydenta RP i fotograf osobisty prezydenta RP. Stypendysta ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Członek ZPAF i Press Club Polska. Od lutego 2022 roku dokumentuje wojnę w Ukrainie.

Zdjęcie wejściowe: Żołnierze z 24. Batalionu Szturmowego AIDAR ostrzeliwują rosyjskie pozycje z haubicy D30 podczas bitwy o miasto Bakhmut. Fot. Wojciech Grzędziński

Skopiuj link
Komentarze
Więcej w kategorii: Wywiady
Anita Andrzejewska: "Dzięki fotografii otworzyłam się na drugiego człowieka"
Anita Andrzejewska: "Dzięki fotografii otworzyłam się na drugiego człowieka"
Jak fotografia analogowa pomaga jej odnaleźć równowagę w codziennym zgiełku? O ulubionym świetle, kodach kulturowych w fotografii oraz pracy nad nową książką rozmawiamy z Anitą Andrzejewską
18
Maciej Dakowicz: „Pociąga mnie szukanie porządku w chaosie codzienności”
Maciej Dakowicz: „Pociąga mnie szukanie porządku w chaosie codzienności”
O ponad 20 letniej przygodzie fotografowania w azjatyckich metropoliach, pierwszej retrospektywnej książce (oraz o tym jak ją zdobyć), rozmawiamy z jednym z najlepszych fotografów ulicznych...
32
Jacek Poremba: W portrecie chodzi o pewną energię, wybuch, który nastąpi. Albo nie.
Jacek Poremba: W portrecie chodzi o pewną energię, wybuch, który nastąpi. Albo nie.
"Śladowy zarys sesji portretowej mam w głowie. Natomiast co później powstanie, jest wynikiem tu i teraz, dziania się". Z Jackiem Porembą rozmawia Beata Łyżwa-Sokół
25
Powiązane artykuły