Wydarzenia
Ruszyły promocje Black Friday Sony w sklepie Fotoforma.pl
Z różnych stron docierają do mnie wieści, że na 90 % na tegorocznych targach organizowanych przez PMA Pentax pokaże coś konkretnego, coś na kształt cyfrowej lustrzanki. Mimo że aparat prawdopodobnie wejdzie do sprzedaży dopiero później, powinniśmy móc obejrzeć przynajmniej kilka działających (miejmy nadzieję) prototypów i poznamy przynajmniej niektóre dane techniczne.
Z różnych powodów wiadomość ta powinna zainteresować wiele osób. Po pierwsze dlatego, że uwielbiamy spekulować na temat przyszłości i nowinek technicznych, które przyniesie. A poza tym, ponieważ przynajmniej dla nas ten aparat jeszcze nie istnieje, możemy mu przypisywać wszystkie cechy, jakie nam się tylko przyśnią. Po drugie (już bardziej na serio) ponieważ firma Pentax jest znana z tego, że produkuje dość małe aparaty wyposażone jedynie w podstawowe funkcje, a do tego zazwyczaj nie kosztujące fortuny. Po trzecie ponieważ mocowaniem obiektywów cyfrowej lustrzanki Pentaxa będzie słynny bagnet "K", dzięki któremu możemy mieć nadzieję na większą lub mniejszą kompatybilność wstecz. Niezależnie od tego, co twierdzi dział PR Nikona, to Pentax ma najlepszą kompatybilność MF-AF i stare-nowe ze wszystkich systemów małoobrazkowych.
Im więcej megapikseli, tym lepiej?
Martwi mnie jednak jedna rzecz - chodzi o przekonanie, że "im więcej megapikseli, tym lepiej". Wiele osób twierdzi, że 6-megapikselowy aparat byłby przestarzały, zanim trafiłby do sklepów i liczy na 10-megową matrycę Foveon.
Czemu mnie to martwi? Moim zdaniem duża ilość megapikseli to niekoniecznie dobra rzecz. To zupełnie jak z liczbą koni mechanicznych. Okropne uproszczenie.
To oczywiście doskonale udokumentowana słabość męskiej części populacji Stanów Zjednoczonych - uwielbiamy moc, tak jak uwielbiamy wszystko sprowadzać do kwestii prymitywnych obliczeń siły (Tim Allen zrobił karierę wyśmiewając tę skłonność i to nawet niezbyt ironicznie). Pojemność silnika, kaliber broni, prędkość zegara, itd. Do diabła z prawdą! Amerykanie chcą wszystkiego, co największe i natychmiast przestają słuchać, kiedy dyskusja schodzi na trudniejsze tory. Co z tego, że dzisiejsze wielozaworowe maszynki jak spod igły są szybsze od ciężkich landar z lat sześćdziesiątych, mając przy tym dwa razy mniejszą pojemność silnika. Prawdziwi mężczyźni i tak wiedzą, które są bardziej męskie. Większe to lepsze.
Fotografowie automatycznie myślą o jakości obrazu w kategoriach tradycyjnego filmu. Im mniejsze i bardziej ściśnięte ziarno, tym lepsza jakość obrazu. Odbitka stykowa jest najlepsza, małe powiększenie jest lepsze niż duże. Im większa klisza, tym lepiej. Nie przeczę.
Problem w tym, że z fotografią cyfrową jest zupełnie inaczej. Drukarka atramentowa ma ograniczoną ilość punktów na cal, które może "przelać" na papier. Niezależnie od pozostałych czynników (wielkości matrycy, gęstości pikseli, algorytmów późniejszej obróbki) liczba pikseli to optymalna wielkość wydruku. A już na pewno nie potencjalna jakość małych wydruków. (Niektórzy nie potrafią tego zrozumieć, ale to tak, jakby mylić termin "rok świetlny" z miarą czasu.) Jeśli wydruk będzie mniejszy, część informacji wyląduje w koszu. Jeśli robimy odbitki 10 x 15 cm, jedenaście megapikseli zamiast trzech nic nam nie da. Trzy wystarczą. To że zaczniemy od obrazu z matrycy 11-megowej oznacza jedynie tyle, że kiedy wydrukujemy zdjęcie w formacie 10 x 15 cm stracimy ogromną ilość informacji.
Co w tym złego? Czemu nie mielibyśmy mieć możliwości drukowania swoich zdjęć w formacie 30 x 40 cm nawet jeśli zazwyczaj wystarczają nam pocztówki? No cóż, choćby dlatego, że to nieekonomiczne. Albo stracimy mnóstwo pieniędzy płacąc za aparat z 11-megową matrycą tylko po to, żeby robić zdjęcia na znacznie niższej rozdzielczości, albo będziemy robić zdjęcia o jakości, która nie jest nam potrzebna. Problem tkwi w tym, że trzeba jeszcze zapłacić za: a) drogie karty pamięci i b) większy twardy dysk i dużo pamięci, żeby móc obrabiać tak wielkie pliki.
Bełkot troglodyty
Prawda wygląda tak, że 99 % odbitek fotograficznych świata ma wymiary 20 x 30 cm lub mniejsze. Jeśli macie większą drukarkę atramentową, jak na przykład Epsona 2200 albo Canona 9000, właśnie taki format obrazu doskonale wygląda na największym formacie papieru, który te drukarki akceptują i powinien zadowolić nawet najwybredniejszych amatorów fotografii. Czy żeby robić takie wydruki naprawdę potrzebny jest aparat z matrycą 11MP, 14MP, albo 10-megowy sensor Foveon?
To zależy od wielu czynników. Samo zdjęcie też jest ważne, ale ja nigdy nie osiągnąłem limitu możliwości 5-megowej cyfrówki Sony, którą miałem jakieś pół roku. Ponieważ wszystkie moje odbitki mają format 20 x 25 cm lub mniejszy, jestem przekonany, że gdybym całkiem przestawił się na cyfrówki, Canon D-30 w zupełności by mi wystarczył. Możecie machnąć na mnie ręką i potraktować niniejszy tekst jako bełkot troglodyty, ale fakty nie kłamią - większość z nas nie potrzebuje nieskończonej ilości pikseli, a niewygodna prawda wygląda tak, że mimo iż uwielbiamy się prężyć i chwalić wielkimi liczbami, to większość z nas nie chce wyłożyć ciężkich pieniędzy na sam aparat, albo sprzęt niezbędny do obróbki obrazu.
Styl Pentaxa
Nie mogę się już doczekać cyfrowej lustrzanki Pentaxa. Firma ta od zawsze stawia na aparaty z "wystarczającą" ilością funkcji bez zbędnych wodotrysków. Co prawda na razie ten aparat istnieje jedynie w sferze domysłów (przynajmniej dla nas - zwykłych śmiertelników), ale kiedy tylko zostanie wreszcie pokazany, natychmiast rozpocznie się chrzanienie o jego wadach. Wiem jedno - ja na pewno nie będę narzekał na wielkość matrycy, jeśli okaże się, że ma tylko 6 MP. Już słyszę tych przerażonych maniaków specyfikacji, jak krzyczą, że sześć megapikseli to przeżytek, że Pentax nie podjął wyzwania Canona, itd., itp. To nieuniknione. Ale ja na to: bzdury. Sześć odpowiednio upichconych megapikseli to wystarczająco dużo dla tych, dla których Pentax projektował ten aparat.
A ja? No cóż, na pewno znajdę sobie inny powód do narzekań!
---
W latach 1994-2000 Mike Johnston był redaktorem naczelnym magazynu "PHOTO Techniques". Od 1988 do 1994 roku był redaktorem bardzo cenionego periodyku "Camera & Darkroom". Choćby z tego powodu stał się jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy amerykańskiego rynku fotograficznego ostatniej dekady.
Co niedziela Mike pisze swój felieton zatytułowany "Fotograf niedzielny", w którym daje wyraz swoim kontrowersyjnym poglądom na temat przeróżnych zjawisk, jakie mają miejsce w świecie fotografii.
Mike Johnston pisze i publikuje niezależny kwartalnik The 37tth Frame, który adresowany jest do maniaków fotografii. Jego książka zatytułowana "The Empirical Photographer" ukaże się w 2003 roku.
Autor udzielił nam pozwolenia na przetłumaczenie i opublikowanie jego felietonów w wyrazie wdzięczności dla swoich krewnych - państwa Nojszewskich mieszkających w Oak Park w stanie Illinois.