Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
Dzień dobry. Dobry, ale nie dla mnie, bo jestem nieźle przybity. Piszę ten felieton dzień po tym, jak drużyna Green Bay Packers przegrała w dogrywce z Filadelfią. Ostatni raz czułem się tak kiepsko, kiedy zespół Skins dostał w tyłek od Raidersów w Super Bowl po sezonie 1983 (wiele lat mieszkałem w D.C.). Jestem wzrokowcem i na długo zapadnie mi w pamięci kilka obrazów - Ahman Green, wpadający na Wahle'a (nasz zawodnik) i nie potrafiący przebiec dwóch metrów, żeby zdobyć punkt; Brett i jego nieudane zagranie, które mogło przynieść nam zwycięstwo.
Z drugiej strony, pod koniec meczu Philly miała do przebycia aż 26 jardów, a jednak wygrali. Czapki z głów. A teraz porozmawiamy trochę o fotografii - może dzięki temu poczuję się lepiej.
Są rzeczy, które nas kuszą. Nie mówię tu o najoczywistszych grzechach biblijnych i słabości ciała, bo wszyscy dobrze wiemy, czym to się kończy. Ostatnio dowiedziałem się ciekawej rzeczy - od kiedy wielu Amerykanów przestało spożywać tłuszcz, zaczęli obżerać się cukrem. Jeśli nie potraficie się obyć bez porządnej dawki cukru dziennie, wyobraźcie sobie pokrytego czekoladą pączka z Dunkin Donuts. Pokusa. Wiecie, o czym mówię.
Albo pomyślcie o kolorowym filmie. Dajcie człowiekowi kolorowy film, a prędzej czy później przyłapiecie go w ogródku na fotografowaniu kwiatów. To nieuniknione. Nikt się temu nie oprze. Bo wiecie, dostał kolorowy film i zupełnie przypadkiem natknął się na kolorowy kwiatek no i... Nie jest kretynem i zdaje sobie sprawę, że na świecie jest już wystarczająco dużo zdjęć kwiatków, a to, które za chwilę zrobi, nikomu się nie przyda. Mimo to nie potrafi się powstrzymać. To zbyt wielka pokusa. W końcu słabnie i się jej poddaje. (Trochę sobie żartuję. Proszę o wybaczenie wszystkich, fotografujących kwiaty.)
Na projektantów graficznych czyhają podobne pokusy. Nie wiem, czy widzieliście kiedykolwiek takiego gościa przy pracy. To świetna zabawa. Projektanci to zazwyczaj wojownicy ninja z zakonu Quark, Pagemaker, czy Illustrator, a klawiatura i ekran monitora są dla nich jak ostry nóż dla szefa kuchni. Szast, prast, enter - obrazy zmieniają się, mutują, aż w końcu łączą się jak za sprawą magii. Następnie zatrzymują się na moment, żeby przyjrzeć się temu, co przed chwilą stworzyli i zaplanować następny ruch - zupełnie jak renesansowy malarz. Artyści zachowują się w ten sposób od czasu, kiedy zaczęliśmy mazać po ścianach jaskini zwęglonym patyczkiem.
Tyle że, jeśli chodzi o projektowanie czasopisma czy książki, patrzą zazwyczaj na wielki ekran monitora podzielony na dwa prostokąty wielkości strony. Na scenę wkracza pokusa.
Bo rozumiecie, cała ta wolna przestrzeń na ekranie jest dla projektanta tym, czym kwitnący (wstaw nazwę ulubionego kwiatu) dla gościa ze szkłem makro i nienaświetloną rolką Velvii. Syreni śpiew. Ale projektanci także nie są kretynami i część mózgu odpowiedzialna za zdrowy rozsądek wie, że ta linia pośrodku ekranu, to w rzeczywistości margines wewnętrzny - miejsce, w którym książka jest szyta, gdzie jedna kartka łączy się z drugą. Wizualna informacja tam umieszczona może być nieczytelna lub zniekształcona. Wiedzą, że margines wewnętrzny na żywo wygląda znacznie gorzej niż na ekranie.
Ale to nic nie zmienia. Ta niewinna linia na monitorze wygląda tak niegroźnie... Niezależnie od tego, jak bardzo się starają, nie zawsze udaje im się oprzeć pokusie. Te dwie strony to ich królestwo - wszystko naraz, gotowe do podbicia; nie mogą się doczekać, kiedy będą mogli zapełnić je zdjęciami, stworzyć wspaniałą dwustronicową rozkładówkę, która będzie spójną wizualnie całością. Cholerny margines wewnętrzny!
Jak dobrze wiecie, często nie jest to zbyt korzystne dla fotografii. Zawsze się dziwię, że wielu naprawdę doświadczonych i dobrych projektantów zapomina o minusach marginesu wewnętrznego. Nawet ci najlepsi, projektanci z drogich agencji reklamowych i wysokobudżetowych czasopism od czasu do czasu nie potrafią się oprzeć pokusie. Przyjrzyjcie się tej reklamie, która ukazała się niedawno w pewnym prestiżowym amerykańskim magazynie:
Pewnie nie da się odczytać tekstu, ale pierwsza linijka brzmi następująco: "Kiedy tylko zobaczysz klasyczny kształt tylnej części nadwozia...". Całkiem ładny samochód i całkiem ładna fotografia - jestem pewny, że Chrysler słono za nią zapłacił. Problem w tym, że margines wewnętrzny jest w takim miejscu zdjęcia, że zniekształca formę i proporcje dokładnie tego, na zwraca uwagę tekst. Ups...
Kilka stron dalej widzimy coś takiego:
O rany. Widzicie, o czym mówię? Znów ten cholerny margines wewnętrzny. Jestem pewny, że na ekranie komputera ta reklama wyglądała świetnie. Jestem pewny, że projektant chciał dobrze, ale nawet najlepszy plan może się nie powieść...
Logo i kadrowanie
Jedną z rzeczy, o których zawodowcy muszą cały czas pamiętać, a która prawie nie dotyczy amatorów, jest zwracanie uwagi na układ strony. Może to oznaczać zrobienie na zdjęciu miejsca na logo albo jakiś tekst, czy po prostu zostawienie wolnej przestrzeni wokół głównego obiektu na zdjęciu, żeby można je było skadrować w taki sposób, który będzie odpowiadał projektantowi. Stara się on sprawić, żeby fotka (i tym samym jej autor) wyglądała dobrze, ale muszą też pamiętać o układzie całej strony; w niektórych przypadkach cierpią na tym poszczególne elementy. Czasem trzeba skrócić tekst, żeby pasował do układu strony, a czasem z tego samego powodu trzeba przyciąć zdjęcie w sposób, który może się nie spodobać fotografowi.
Myślę, że niewielu hobbystów o tym wie. Kiedy pracowałem w Photo Techniques, Tinsley Preston wymyślił konkurs na okładkę. To był dobry pomysł - konkurs bardzo się czytelnikom spodobał i dostaliśmy mnóstwo zdjęć. Czasem nawet dobrych zdjęć. Jednak kiedy oglądałem je wspólnie z Tinsleyem, zaskoczył mnie fakt, że większość uczestników nie wzięła pod uwagę, że w lewym górnym rogu okładki powinno być miejsce na nasze logo, pisane grubą czarną czcionką. Tylko jedna osoba z setek uczestników pofatygowała się i zaznaczyła, gdzie powinno być logo - większość zawodowców robi to prawie zawsze. Niektórzy przysłali nawet zdjęcia, na których główny obiekt znajdował się w lewym górnym rogu! Oczywiście te się nie nadawały. A wydawałoby się, że to oczywiste.
Zwróćcie uwagę, jak ta sprytna modelka przesunęła się troszkę w lewo, żeby obok jej głowy zmieściło się logo. No dobra - pewnie fotograf jej kazał. Kiedy w maju 1996 roku opublikowaliśmy tę okładkę, jej autor, Douglas Dubler, miał na swoim koncie ponad 750 okładek magazynów i 1500 reklam kosmetyków. Doskonale wiedział, że musi zostawić miejsce na logo.
Zabójcze zauroczenie marginesem wewnętrznym
Inną pokusą, której poddają się projektanci graficzni, a która frustruje fotografów jest przekonanie, że naprawdę dobre zdjęcia muszą być duże. W związku z tym - pewnie już zgadliście - wrzucają je na dwie strony z marginesem wewnętrznym pośrodku.
Skąd to się bierze? Myślą, że czytelnicy nie zauważą zdjęcia, jeśli będzie małe? Że nie rozpoznają dobrej fotografii, jeśli sami nie zwrócą im na nią uwagi przez to, że będzie wielka? Wydaje im się, że czytelnicy tak bardzo marzą o wizualnej różnorodności, że niektóre zdjęcia po prostu muszą zerwać okowy i przeciągnąć się na następną stronę? W zasadzie w każdym albumie, w którym niektóre ilustracje są drukowane "na spad" (czyli stykają się z krawędzią strony, nie ma ramki), przynajmniej kilka jest zniszczonych przez margines wewnętrzny.
Oczywiście czasami umieszczenie zdjęcia na dwóch stronach się sprawdza. A przynajmniej niczego nie psuje. Jednak często margines wewnętrzny to pułapka. Ważne szczegóły znikają w nim, jak pierwsi żeglarze spadali w przestrzeń, po dotarciu na Koniec Świata. Problem pojawia się zwłaszcza przy zdjęciach kolorowych - strony rozkładówki mogą być drukowane w różnym czasie i tym samym kolory mogą się nie zgadzać. Spróbujcie dodać do jednej części zdjęcia trochę magenty, drugą zostawiając w spokoju, a będziecie mogli obserwować, jak ten miły pan fotograf podskakuje w miejscu ze złości, a żyły na jego szyi z każdą chwilą coraz bardziej wystają - mówię wam, boki zrywać. Z drugiej strony margines wewnętrzny może stać się elementem graficznym samego zdjęcia, swoistą pionową linią podziału. Ale jeśli zrealizuje się najczarniejszy scenariusz, margines dzieli zdjęcie w zupełnie przypadkowy sposób, sprawia, że wygląda, jak dwie osobne fotografie i rujnuje zależność między jedną i drugą stroną kadru - możemy być pewni, że właśnie nad stworzeniem tej zależności najbardziej napracował się fotograf. Tak mi przykro...
Unikać jak ognia
Dobrzy projektanci graficzni potrafią sobie radzić z marginesem wewnętrznym. Roberta Knight z Photo Techniques czasem budowała cały numer wokół rozkładówki, ale takiej na jednym arkuszu papieru. Jeśli macie w domu albo możecie gdzieś obejrzeć album o Tamizie i rzece Hudson So Many Worlds, wydany w Stanach przez wydawnictwo Bulfinch, zwróćcie uwagę na druk na spad i marginesy wewnętrzne. To doskonały przykład mądrego układu strony.
Projektant książki, Adam Hay, rzadko korzysta z tych zabiegów. Kiedy jednak postanawia przekroczyć margines wewnętrzny, trzyma się jednej z trzech strategii: na drugiej stronie znajduje się niewielka i mało istotna część zdjęcia; czasem umieszcza zdjęcie na dwóch stronach, żeby oddać monumentalność tematu (np. łańcucha górskiego); pozwala sobie też na powiększenie fotografii na dwie strony, kiedy przedstawia ono dość równą powierzchnię lub mnóstwo podobnych detali, na przykład morze dziecięcych twarzy, zwróconych w stronę aparatu. Najważniejsze, że za każdym razem, kiedy wykorzystuje margines wewnętrzny, robi to świetnie.
Oczywiście my, fotografowie, nic nie możemy zrobić, żeby nie zniknąć na marginesie. Nie mamy wpływu na sposób, w jaki zostanie opublikowane nasze zdjęcie. Możemy jedynie mieć nadzieję, że projektant graficzny, któremu powierzyliśmy nasze prace, ma akurat dobry dzień i oprze się pokusie.
----
Poratujcie biednego Mike'a!
WIADOMOŚCI W SPRAWIE KSIĄŻKI:
Mam naprawdę dobre wieści na temat Fotografa empirycznego. W zasadzie, to są i dobre i złe. Po pierwsze, okazało się, że opóźnienia to norma w świecie edytorskim, więc oczywiście jestem wszystkim winny przeprosiny za podanie pewnej daty publikacji, zanim miałem co do niej pewność. Możecie mi wierzyć - dorobiłem się przez to wrzodów na żołądku. Ale wracając do rzeczy, teraz naprawdę mam pewną datę publikacji. W zeszły poniedziałek usłyszałem, że książka jest "gotowa": pliki zostały sprawdzone, przygotowane do druku i czekają już tylko na swoją kolej. Od teraz wszystko powinno już pójść gładko. Przynajmniej takie są założenia. Egzemplarz próbny dostanę najpóźniej za sześć tygodni. Jeśli, powtarzam - jeśli będę musiał wprowadzić jakieś poprawki, potrwa to jeszcze dodatkowe dwa, trzy tygodnie. Wtedy dostanę kopie dla recenzentów. Wkrótce potem będę mógł zacząć wysyłać zamówienia. Wygląda na to, że ta magiczna data przypada mniej więcej na połowę, koniec marca. Pamiętajcie jednak, że samo wysyłanie książek trochę potrwa, bo mam całkiem pokaźne zaległości. Ale bez obawy - wszystkie zamówienia są uporządkowane i gotowe do realizacji według kolejności zgłoszeń. Jestem w siódmym niebie, że nareszcie są jakieś dobre wiadomości i mam nadzieję, że następnym razem, jak napiszę o Fotografie empirycznym, będę mógł wam pokazać zdjęcie książki w mojej dłoni.
Jeśli chcecie wesprzeć "Fotografa niedzielnego", zaprenumerujcie The 37th Frame, magazyn dla fotografów wydawany przez Mike'a Johnstona.
W latach 1994-2000 Mike Johnston był redaktorem naczelnym magazynu PHOTO Techniques. Od 1988 do 1994 roku był redaktorem bardzo cenionego periodyku Camera & Darkroom. Choćby z tego powodu stał się jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy amerykańskiego rynku fotograficznego ostatniej dekady.
Co niedziela Mike pisze swój felieton zatytułowany "Fotograf niedzielny", w którym daje wyraz swoim kontrowersyjnym poglądom na temat przeróżnych zjawisk, jakie mają miejsce w świecie fotografii.
Mike Johnston pisze i publikuje niezależny kwartalnik The 37th Frame, który adresowany jest do maniaków fotografii. Jego książka zatytułowana The Empirical Photographer ukaże się w 2004 roku.
Autor udzielił nam pozwolenia na przetłumaczenie i opublikowanie jego felietonów w wyrazie wdzięczności dla swoich krewnych - państwa Nojszewskich mieszkających w Oak Park w stanie Illinois.