Wydarzenia
Ruszyły promocje Black Friday Sony w sklepie Fotoforma.pl
Za dawnych czasów na statkach jedynym miejscem, gdzie zwyczajni marynarze mogli spokojnie porozmawiać bez obawy, że usłyszą ich oficerowie, była ta część pokładu, w której stała beczka z wodą pitną - innymi słowy tylko tam mówili szczerze. Współczesnym odpowiednikiem jest zbieranie się "na papierosku". Czas na taką własnie szczerą rozmowę.*
Jak zapewne niektórzy z was wiedzą co miesiąc piszę felieton dla brytyjskiego magazynu Black & White Photography (za miesiąc lub dwa opublikują jeden dłuższy artykuł mojego autorstwa) - to w tej chwili moje ulubione pismo fotograficzne. Kiedy piszę te słowa redaktor naczelna B&WP i moja internetowa znajoma, Ailsa McWhinnie pływa statkiem po Tamizie, pije szampana i objada się kanapkami. Prawdopodobnie zje też rewelacyjnie smaczną kolację.
Z jakiej to okazji? Canon wprowadza na rynek cyfrowego EOS'a dla mas, czyli model 300D.
Canon napisał gdzieś (nie pamiętam dokładnie, gdzie), że 300D to najważniejsza lustrzanka od czasu AE-1. Małe przypomnienie dla tych, którzy mogą tego nie pamiętać - AE-1 to aparat, który pozwolił postawić fundamenty, na których powstała współczesna inkarnacja Canon Corp. Był to najbardziej elektroniczny aparat tamtych czasów, który zaprojektowano (bardzo sprytnie z resztą) głównie z myślą o ułatwieniu produkcji. Canon chwalił się, że AE-1 miał 300 (!) części mniej niż całkowicie mechaniczne lustrzanki. Jednak najważniejsze było to, że górna płytka AE-1 - część mechanicznych, metalowych lustrzanek, której wyprodukowanie kosztowało najwięcej - była z plastiku. Chromowanego tak, żeby udawać metal. To pierwszy taki przypadek.
Canon AE-1 około roku 1976. Zdjęcie dzięki uprzejmości Canon Camera Museum.
Oznaczało to, że AE-1 był tańszy od większości ówczesnych lustrzanek i tym samym przynosił większe zyski.
Nie zaszkodził też fakt, że ludzie ustawiali się po nie w kolejkach. Szykowny gwiazdor tenisa tamtych czasów, słynny wąsaty Australijczyk, John Newcombe wychwalał zalety AE-1 w telewizji i gazetach. To była era PK (Przed Kompaktami), kiedy to, jeśli chciało się kupić dobry aparat, kupowało się małoobrazkową lustrzankę. A ta była łatwa i przyjemna w użyciu. Wielu osobom służyła 10, 15, a nawet 20 lat bez konieczności serwisowania; co prawda zdarzały się awarie, ale nie częściej niż w innych lustrzankach, a zazwyczaj AE-1 sprawował się równie solidnie, jak Jeep czy króliczek Energizera. Nie sprawdzałem dokładnych danych (to bardzo męczące), ale wydaje mi się, że zanim opadł kurz, sprzedano coś między pięcioma, a siedmioma milionami egzemplarzy, dzięki czemu aparat ten stał się najlepiej sprzedającą się i przynoszącą największe wpływy lustrzanką Canona, a pewnie i w ogóle wszystkich firm. Kilka kompaktów, jak np. pierwszy Olympus Mju sprzedało się w większej ilości egzemplarzy, ale żaden nie przyniósł takich wpływów.
Moje zdanie
Kiedy więc Canon przekonuje, że 300D to najważniejszy aparat od czasu AE-1, czujemy, że może się szykować coś wyjątkowego. Tak jak większość zainteresowanych cyfrą przyglądam się z uwagą dostępnym strzępom informacji o 300D, starając się zrozumieć, Co To Wszystko Znaczy.
I wiecie co? Jako stary zgred nie jestem specjalnie zainteresowany. W historii fotografii można wyróżnić dwa rodzaje postępu: postęp w jakości i postęp, który nazwę sobie "WDK", czyli Wygoda, Dostępność i Koszty. Każdy, kto kiedykolwiek oglądał zdjęcia wykonane aparatem wielkoformatowym zdaje sobie sprawę, że niemal cały postęp należy do tej drugiej kategorii. To niesamowite, do czego zdolna jest technologia: może ustawić za nas ostrość, przewinąć film i obliczyć siłę błysku wypełniającego. Ale jeśli dłużej o tym pomyśleć, to do ustawiania ostrości kamerą wielkoformatową wystarczy taka mała gałka, przewijanie filmu w Rolleicordzie nie przekracza możliwości większości homo sapiens sapiens, nie wspominając już o przeciętnych szympansach, a światło flasha ciągle jest ostre i brzydkie tak jak wtedy, kiedy Lewis Hine odpalał wielkie ilości magnezji w biednych kamienicach Nowego Jorku (dobrze, że nie było wtedy jeszcze czujników dymu). Jestem pewien, że 300D będzie się sprzedawał, jak bilety na Super Bowl i że tłumy fotografów docenią jego wysoką jakość, lekkość i niską cenę. Nie ma w tym nic złego.
Muszę jednak przyznać, że znacznie bardziej zainteresowała mnie nowa cyfrówka Sony F-828. Ze wszystkich aparatów cyfrowych, które miałem, trzymałem w rękach, widziałem, czy których używałem, Sony F-707 jest jedynym, który trafił do mojego osobistego panteonu ulubionych kamer. Jest fajny, zgrabny i oryginalny.
To ostatnie słowo jest kluczowe. Oryginalny. 300D to dla mnie 10D dla masowego odbiorcy, a czym jest tenże 10D? Cyfrowym 10S. No właśnie. (Skoro już musicie ziewać, to przynajmniej zasłońcie usta.) F-505-707-717-828 to inna para kaloszy. Te aparaty trzeba zupełnie inaczej trzymać - co mi odpowiada. Jako wizjera można używać wyświetlacza LCD - co mi odpowiada. Jakość obrazu przetrwała przemianę w piksele - co mi odpowiada. A do tego (ciągle to powtarzam) ten aparat (F-707) robi zdjęcia w ciemności. To kwestia smaku, wiem. Ale cieknie mi ślinka się na samą myśl o Sony F z matrycą 8MP, szkłem, którego szeroki koniec odpowiada 28mm w małym obrazku (największa wada F-707 to właśnie szeroki koniec - zaledwie 38mm), oryginalnym interfejsem i budową F-707 i wszystkimi usprawnieniami, jakie Sony wdrażało od starodawnego modelu F-505, wyświetlaczem LCD, na którym można komponować zdjęcia, itd., itp.
Zbliża się Gwiazdka, ale święta szybko się kończą. Cyfrowa lokomotywa postępu będzie parła naprzód i za parę lat powinniśmy mówić o 300D jak dziś o D30. Nowy AE-1? Nie wydaje mi się - zawrotne tempo zmian w naszych czasach na to nie pozwoli.
Ale jak na razie... no cóż, kto by pomyślał? Wygląda na to, że niżej podpisany zgred stawia na Sony. Co wy na to?
----
*Więcej informacji znajdziecie w świetnej książce Jerry'ego Dennisa The Living Great Lakes, która na pewno wam się spodoba, jeśli lubicie taką tematykę. Jerry Dennis to jeden z najlepszych pisarzy zajmujących się takimi sprawami.
Zajrzyjcie na stronę Mike'a www.37thframe.com. Warto też przeczytać jego felietony drukowane w miesięczniku Black & White Photography.
W latach 1994-2000 Mike Johnston był redaktorem naczelnym magazynu PHOTO Techniques. Od 1988 do 1994 roku był redaktorem bardzo cenionego periodyku Camera & Darkroom. Choćby z tego powodu stał się jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy amerykańskiego rynku fotograficznego ostatniej dekady.
Co niedziela Mike pisze swój felieton zatytułowany "Fotograf niedzielny", w którym daje wyraz swoim kontrowersyjnym poglądom na temat przeróżnych zjawisk, jakie mają miejsce w świecie fotografii.
Mike Johnston pisze i publikuje niezależny nieregularnik The 37tth Frame, który adresowany jest do maniaków fotografii. Jego książka zatytułowana The Empirical Photographer ukaże się w sierpiniu 2003 roku.
Autor udzielił nam pozwolenia na przetłumaczenie i opublikowanie jego felietonów w wyrazie wdzięczności dla swoich krewnych - państwa Nojszewskich mieszkających w Oak Park w stanie Illinois.