Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
W ostatnich dniach czerwca uczestnicy zapowiadanego przez nas fotograficznego safari wrócili z Kenii do Warszawy. Pasjonaci fotografii dzikiej, egzotycznej przyrody przywieźli mnóstwo zdjęć z najpiękniejszych parków narodowych Kenii. Prezentujemy relację i zdjęcia jednego z uczestników wyprawy.
Dla większości z uczestników była to pierwsza wyprawa w głąb Czarnego Lądu. Tym więcej ciekawych spostrzeżeń i niespodzianek. Paweł Mamcarz opisuje kolejne dni Kenia Foto Safari:
Podróż
Dziewięć godzin lotu z Amsterdamu do stolicy Kenii liniami Kenya Airways dało przedsmak Afryki. Dzięki rekrutowanym chyba z lokalnych miss stewardesom można się ekspresowo przyzwyczaić do Kenijskiej gościnności. Na lotnisku w Nairobi spory ruch, ale wszystko odbywa się sprawniej niż na warszawskim Okęciu. Wychodzimy z terminala żądni wrażeń nieznanego kontynentu. Na lotnisku witają nas kierowcy i przewodnicy dwutygodniowego safari, którzy będą nam towarzyszyć do końca wyprawy. Na przywitanie i ukojenie trudów każdy dostaje na szyję łańcuch z cudownie pachnących żółtych kwiatów, a chwilę później gorący ręcznik do odświeżenia po podróży....
Efekt Coriolisa
Ładujemy bagaże do samochodów i w drogę na północ do parku narodowego Samburu. Afryka zaskakuje nas łagodnym klimatem pory zimowej. Zamiast spodziewanego skwaru, roju komarów, brudu na lotnisku i ulicach - delikatne słońce i ożywczy wiatr. W Nairobi na drzewach gniazdują liczne stada marabutów. Przebijamy się przez poranne korki. Droga prowadzi przez największe na świecie pole ananasów. Dalej mijamy plantacje kawy. Niekończące się pola. W miejscowości Nanyuki, przecinamy równik - z południa na północ. Przy okazji - na przykładzie doświadczamy efektu Coriolisa - woda przelewana pomiędzy naczyniami wiruje w przeciwnych kierunkach po obydwu stronach równika. Na równiku zdobywamy także pierwsze trofeum z podróży - "certyfikat przekroczenia". Obok przy drodze wyrasta też kilkanaście straganów z pamiątkami, do których gorliwie, ale nie tak namolnie jak w Egipcie zapraszają tubylcy. (...)
Jak zatankować bardziej do pełna?
Mija 5 godzin jazdy i zaznajomienia się z Kenią z okien samochodu. Dojechaliśmy do miejscowości Isolo, która wyraźnie nie budzi naszego zaufania - skończyła się dwupasmówka, zaczęły dziury w jezdni, nie ma też domów piętrowych, na ulicach targ i ludzkie mrowie. Robi się też gorąco a właściwie - skwar nie do wytrzymania. Tankujemy do pełna. Kierowca rusza metr do tyłu i wjeżdża jednym kołem (tym pod wlewem paliwa) na specjalny stopień, tak że jeden bok auta jest uniesiony. Znów tankujemy. "more full" - bardziej do pełna, jak mówią kierowcy. Ta lokalna metoda tankowania, niespotykana w Europie, pozwala zalać dodatkowe 20% przestrzeni w baku paliwa (tzw. poduszki powietrznej).
Transafrikana
Wyjeżdżamy z Isolo. Kończy się asfalt. Zaczyna się prawdziwa Afryka. I tak już niemal do ostatniego dnia wyprawy. Wzdłuż drogi wypatrujemy zwierząt - ktoś twierdzi, że widział słonia! Jak to na wolności? Miały być w parkach narodowych. Kierowcy nazywają drogę Transafrikana - prowadzi przez cały kontynent z południa na północ i można nią ponoć dojechać do Europy. Niewykluczone, jednak żeby to zrobić trzeba mieć auto przygotowana jak na Paryż-Dakar. Po kolejnych dwóch godzinach docieramy do Samburu.
Samburu
Górzysta sawanna. Bardzo zróżnicowany teren - liczne rzeki, skały, sporo fauny i flory endemicznej. Spotykamy zebry Grevego (cienkie podłużne paski, ładniejsze niż u innych zebr), odmianę żyrafy o "maskujących cętkach", gerenuki - antylopy stające na dwóch łapach żywiące się liśćmi drzew, wyglądające jak małe sarenki dig-diki, jak również nie występujące nigdzie indziej rozgałęzione palmy. Zostajemy tu 3 noce. Mieszkamy w Samburu Serena Lodge, nad rzeką. Miejsce bajkowe. Wszyscy są pod wrażeniem, szczególnie, że szef kuchni daje się poznać z najlepszej strony, co pozwala zapomnieć o trudach podróży. Zaczynamy chłonąć Afrykę. Przed nami 12 dni "wielkiego zoo" do eksploracji z aparatem fotograficznym.
Pierwszy bliski kontakt...
...z lokalną zwierzyną fundują nam małpy kapucynki. Jednej - wyjątkowo złośliwej i przebiegłej - udaje się zwędzić z pokoju baterię do Nikona. Pogoń za zwierzyną... i bateria odzyskana, ale ma ślady zębów. Trzeba się pilnować - bo na każdym kroku coś się rusza - w nocy stada nietoperzy i latających owadów, w dzień małpy, czasem jaszczurki. Na szczęście nie groźne dla człowieka.
Kontrasty większe niż myślisz
Przez kolejnych 10 dni eksplorujemy Afrykę. Odwiedzamy parki narodowe w poszukiwaniu zwierzyny i krajobrazów ale także dwie wioski - Samburu i Masajską. Obydwa plemiona powitały nas z niekrytym zadowoleniem i tańcami, w szczególności charakterystycznym tańcem mężczyzn z rytmicznymi wysokimi skokami. W oczy rzuca się ubóstwo i radość życia tubylców. Standardów ich życia nie można porównać w żaden sposób z tym co mamy w Europie. Z matematycznego punktu widzenia takie porównanie skończyłoby się zawsze dzieleniem przez zero. W wiosce Samburu szefowała pani nauczycielka - to ona organizowała całą wioskę na nasze przyjęcie i przygotowała występ ponad 30 dzieci, które zaśpiewały po angielsku repertuar z elementarza m.in. o piciu 5 o'clock tea. Zdawało się to bardzo pasować do sytuacji dzieci jednak wywarło bardzo sympatyczne wrażenie na wszystkich.
Plemiona pasterskie takie jak Samburu i Masaje za podstawę wyżywienia mają mleko krowie lub kozie mieszane z krwią. Nie uprawiają roli. To domena innego plemienia - Kikuyu - oraz przyczyna międzyplemiennych waśni. W okresach suszy Masajowie i Samburu nie wahają się wypasać bydła na polach uprawianych przez Kikuyu, co jak łatwo się domyślać nie budzi ich entuzjazmu.
Wielkie ZOO
Przemierzając Kenię od Samburu, przez rezerwat flamingów w Naiwashy, parki Nakuru, Hellsgate, Masai Mara spotkaliśmy wszystkie główne zwierzęta afrykańskie. W szczególności w mekkach ornitologów Naiwashy i Nakuru - niezliczone stada flamingów, pelikanów oraz innych rzadszych gatunków takich jak żołna czy kraska, których spotkanie budziło przyśpieszone bicie serca szczególnie u Roberta i Bartka - fotografujących profesjonalnie ptaki. Po kilku dniach safari widok stad słoni, antylop gnu, albo zebr przestał wzbudzać ataki fotograficznego amoku, dzięki czemu można było więcej czasu poświęcić na wytropienie i fotografowanie niełatwych do znalezienia drapieżników - lampartów, gepardów i lwów będących akurat w porze godowej. Pływając łódką po jeziorze Nakuru wśród hipopotamów dotarliśmy także na półwysep, gdzie żyją stada zwierzyny z dala od drapieżników - dzięki czemu można tam bezpiecznie biegać z aparatem wśród żyraf, antylop, zebr i innej zwierzyny. Na półwyspie jest także prowizoryczny pas startowy, gdzie można wynająć samolot i podziwiać Afrykę z lotu.
Balonem bliżej
My woleliśmy jednak balon. Pobudka o 4 rano, półgodzinne nocne safari do startowiska balonów i zaczęła się najbardziej emocjonująca część wyprawy. Najpierw mogliśmy nacieszyć oczy (i zrobić zdjęcia) z napełniania majestatycznych czasz balonów w świetle świtu aby potem po przejściu obowiązkowego szkolenia z bezpieczeństwa lotów (SIC!) rozpocząć dwugodzinny lot nad sawanną, który miał być zwieńczony śniadaniem gdzieś w buszu. Wystartowaliśmy dwoma balonami, co dało nam dodatkowe emocje fotograficzne. Lot nad sawanną przebiegał spokojnie, albo lecieliśmy na wysokości traw muskając je koszem balonu, albo wznosiliśmy się aż do 800 metrów by móc podziwiać panoramę Masai Mary. O 8 rano lądujemy pod rozłożystą akacją. Śniadanie z szampanem. Trudno sobie wyobrazić lepszy początek dnia.
Jak to zrobić żeby się wyspać?
Podczas całej wyprawy tylko raz śpimy w hotelu - przed wylotem do domu. Poza tym mieszkamy w parkach narodowych bądź w wygodnych lodgach, domkach letniskowych bądź w luksusowych namiotach. Szczerze mówiąc - takiego komfortu nikt się nie spodziewał. Jakość mieszkania - na którą składa się lokalizacja (w środku parków - bez konieczności dojazdu na safari), wyśmienite jedzenie i wygodne pokoje - przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Jednak, mimo tych wygód, wyspać się nie dało - nikomu się nie śniło, żeby odpuścić poranne safari od świtu, kiedy jest najlepsze światło i zwierzyna kończy nocne łowy.
Aparat + sawanna + słonie + = ...
Każdy z nas wyposażył się w tony sprzętu fotograficznego. Jakby tego, co każdy ma prywatnie było mało, dostaliśmy od Sigmy na wyprawie dodatkowe 4 obiektywy (Sigma 120-300 DG EX APO f/2.8, Sigma 100-300 f/4 DG EX APO, Sigma 500 f/4,5 APO EX i Sigma 12-24/4.5-5.6 EX DG ASP - podziękowania dla Sigma Pro Centrum). Cudem udało się uniknąć opłat za nadbagaż. Fotografowanie w Afryce ma nieco inny wymiar niż w Europie. Nauka jest taka, że na safari do samochodu trzeba zawsze brać tylko to, co się może danego dnia przydać. Nie zawsze warto mieć statyw, ale zawsze worek z grochem do stabilizacji aparatu. Poza tym suchy klimat gwarantuje permanentne zapylenie sprzętu. Lepiej zatem o ile to możliwe zawsze chować aparat do torby. W przeciwnym razie osiądzie na nim gruba warstwa pyłu, a co wpadnie do środka to lepiej nawet sobie nie wyobrażać. Jest to nauka, którą zdobyliśmy w Kenii zarówno dla cyfrówek (pył na matrycy) jak i aparatów analogowych (porysowane klisze). Zmorą aparatów cyfrowych były szybko kończące się karty pamięci. Ratowały życie urządzenia typu Nikon Coolwalker i podobne, na które można było na bieżąco przegrywać zdjęcia. Podczas safari wszyscy koncentrowali się na uchwyceniu zwierzyny i lokalnego kolorytu, korzystając z indywidualnych doświadczeń. Godne wspomnienia jest, że w wyprawie brały udział osoby rozpoczynające przygodę z fotografią i szczerze powiem - oglądając ich dokonania po dwóch intensywnych tygodniach nauki fotografii "na głębokiej wodzie", byłem pod pozytywnym wrażeniem szybkich postępów.
Czy to już koniec?
Tak. 12 dni upłynęło w szaleńczym tempie. Ostatniego dnia wydawało nam się jednak, że spędziliśmy w Kenii znacznie więcej - co najmniej pół roku - tylu wrażeń dostarczyła nam wyprawa. Wracając, pod wpływem lokalnych kierowców przewodników, niemal każdy nucił kenijską piosenkę "Jambo, Jambo bwana, Habari gani, Mzuri sana ...". Wróciliśmy do domów pełni optymizmu, nasyceni afrykańskim słońcem i zachwyceni rajem dla fotografów. Trzeba tam jeszcze kiedyś wrócić. Krótko mówiąc: Kenia? Hakuna Matata.
tekst i zdjęcia: Paweł Mamcarz
Wyprawa do Kenii została przygotowana przez OnePhotoAdventure. Organizatorzy zapowiadają już kolejne fotograficzne podróże: do Indii w listopadzie tego roku, a w 2007 na Borneo (marzec) i po raz drugi do Kenii (czerwiec). O szczegółach będziemy informować na bieżąco.