Branża
Zebraliśmy dla Was oferty Black Friday i Black Week w jednym artykule! Sprawdźcie najlepsze promocje od producentów i dystrybutorów
Arles, niewielkie miasteczko w Prowansji, w południowej Francji, słynie z dwóch rzeczy. Pierwsza to niezwykłe światło, które kiedyś tak zachwyciło Vincenta van Gogha, że spędził tu ponad rok. Druga to mistral, niepokojący wiejący miesiącami wiatr, przed którym nie ma ucieczki nawet w ciasnych uliczkach, a który tego samego van Gogha przyprawił o szaleństwo. I jeszcze jedno - od 36 lat w Arles odbywa się jeden z najważniejszych festiwali fotograficznych na świecie, Rencontres Internationales de la Photographie d'Arles.
Co roku, z początkiem lipca Arles staje się celem pielgrzymek krytyków, kuratorów, fotografików i zwykłych miłośników fotografii z wielu zakątków globu. Właściwy festiwal trwa kilka dni, w tym roku od 5 do 10 lipca, jednak wystawy czynne są znacznie dłużej bo do 18 sierpnia. Na miejsce najlepiej przybyć w pierwszym tygodniu - wtedy odbywają się wszystkie imprezy składające się na program, od wernisaży zaczynając, poprzez dyskusje panelowe i warsztaty, a na wieczornych pokazach kończąc.
Te ostatnie są dla wielu gości najważniejszą, obok samych wystaw, atrakcją festiwalu. Nic dziwnego - pokazy odbywające się w urokliwych ruinach rzymskiego amfiteatru to prawdziwe starannie wyreżyserowane przedstawienia, z obrazem, muzyką i efektami wizualnymi. Część pokazów przygotowali uznani artyści, animatorzy lub wykładowcy - wszystko w ramach cyklu "Małe lekcje fotografii". Inne ciekawe prezentacje poświęcono fotografii brazylijskiej (w związku z sezonem brazylijskim we Francji) oraz portrecistom związanym z agencją Corbis Outline (z okazji 25-lecia istnienia). Jednak najbardziej niezwykłym wydarzeniem był pokaz-hołd dla Henri Cartier-Bresson'a. Francuski mistrz był wiernym przyjacielem festiwalu i zmarł wkrótce po zakończeniu zeszłorocznej edycji. Dzięki "zaplanowanemu zbiegowi okoliczności" ilustracją muzyczną do tego pokazu był występ mistrzyni gry na sitarze Anoushki Shankar, która następnego dnia otwierała wraz z Ravi Shankarem festiwal muzyki etnicznej Arles d'Sud!
Ostatni dzień pokazów miał szczególny charakter z jeszcze jednego powodu. Tego dnia ogłoszono nazwiska zdobywców nagród festiwalowych Prix des Rencontres d'Arles. Wyróżnienia te zawsze miały wysoką rangę, ale jeszcze nigdy o tym, który z artystów nominowanych przez pięciu znanych kuratorów zwycięży nie decydowała festiwalowa publiczność (a dokładnie osoby zajmujące się zawodowo fotografią). Dodajmy, że w każdej z pięciu kategorii (odkrycie, no limit, dialog międzyludzki, projekt i najlepsza publikacja) do zdobycia było 10,000 Euro. Inną nowością było to, że wszyscy nominowani mieli swoje wystawy indywidualne, które były istotną częścią programu festiwalu.
Tegoroczny program wystaw na Recontres d'Arles można opisać jednym słowem - wielowątkowy. W przeciwieństwie do ubiegłorocznej edycji festiwal nie miał jednego, odpowiedzialnego za jednolitą wizję, kuratora. Dyrektorzy imprezy przyznają, że była to z ich strony przekora i sposób na "ruch do przodu". Lub raczej pomysł na to jak nie popaść w sztampę. W związku z tym na festiwalu można było zobaczyć wystawy pochodzące z XIX wieku obok produkcji najnowszych; wykonane w technikach klasycznych oraz nowoczesnych; zestawione tematycznie w sposób, który można uznać za odważny.
Oczywiście podjęto próbę usystematyzowania programu. Całość podzielona była na kilka bloków tematycznych: "Portrety", "Świat pod napięciem" oraz "Odkryte na nowo". Ich ramy nie były ostre, część ekspozycji w ogóle się w nich nie pomieściła. Chyba, że tak jak w wypadku kolekcji W. M. Hunt'a kategoria 'portret' rozumiana jest bardzo szeroko.
Było to jedno z ciekawszych wydarzeń festiwalu. "No eyes" Collection Dancing Bear by W.H. Hunt to zbiór 1000 wyselekcjonowanych prac zbieranych i kupowanych na aukcjach od ponad 30 lat. Najstarsze zdjęcia "autora nieznanego" pochodzą z połowy XIX wieku, najnowsze z serii Winterreise Luca Delahaye. Nie ma sensu rozpływać się nad listą obecności (bo ta przypomina indeks nazwisk w podręczniku do historii fotografii), ale chętnie zachwycimy się publicznie nad jakością ekspozycji. Pomysł na rozmieszczenie prac był genialnie prosty: grupę 2, 4, 10 lub więcej zdjęć łączył jeden wspólny motyw, na przykład przymknięte lewe oko lub obuta damska noga. Efekt był jednak porażający, jak w wypadku serii z 'ludźmi w powietrzu' wśród których wisi zdjęcie reporterskie człowieka spadającego z wieży WTC. Kolekcjonerstwo kreatywne to umiejętność, której można życzyć wszystkim, aktualnym i przyszłym, kolekcjonerom.
Z bloku "Portrety" trzeba wyróżnić dwie wystawy indywidualne. O pierwszej, autorstwa Brazylijczyka Mario Cravo Neto, ciężko cokolwiek powiedzieć poza tym, że autor dał pokaz subtelności i wyczucia zmysłowości (dalekiej od erotyki, a nawet namiętności). Wysmakowane. Druga, zupełnie inna, próbuje zmierzyć się z obrazem ikon popkultury, głownie aktorów, wykreowanym przez media. Słowem, "czy da się sfotografować sławnych aktorów tak, żeby nas zaciekawili?". Z całą pewnością tak, wystarczy ustawić ich w przenośnym studio, zostawić samych i dać do ręki samowyzwalacz. Tak zrobił Denis Rouvre z Francji, ojciec i twórca projektu (wbrew bagatelizującemu jego rolę poprzedniemu zdaniu stwierdzamy, że to on, a nie aktorzy, miał tu najwięcej do powiedzenia). Miny i minasy w wykonaniu sław nie tylko budzą sympatię, ale mówią nieraz więcej niż się modelom wydaje.
O tym, że ciekawa wystawa "portretowa" to wcale niełatwa sztuka możemy przekonać się oglądając na przykład "Ludzi z Arles" Davida Balickiego. Jednak czasem wystarczy dobry pomysł, jak u Annet Van Der Voort ("Metamorphosis" - portrety ośmiu kobiet, w wieku od kilkunastu do osiemdziesięciu lat, od "zaraz po przebudzeniu" do "wyjścia do pracy". Poranną metamorfozę przechodzą codziennie miliony kobiet na całym świecie) czy Leonardo Berra ("Identikit" - odtwórz swój wygląd za pomocą policyjnego oprogramowania do tworzenia portretów pamięciowych, a potem zobacz jak wyglądasz naprawdę.)
Wśród wystaw zakwalifikowanych do grupy "Świat pod napięciem" nie zabrakło tematów cokolwiek opatrzonych i wywołujących, jeśli nie wzruszenie ramion, to umiarkowane zainteresowanie (czego jeszcze nie wiemy o Iraku?). Za to właśnie w tej kategorii należy spodziewać się najmocniejszych "kawałków". Instalacja przygotowana przez czterech fotografików związanych z Magnum wydobywała esencję dzisiejszych niepokojów i lęków. Serie niewyraźnych, ale nietrudnych do interpretacji zdjęć reporterskich puszczanych z kilku projektorów, z towarzyszeniem muzyki niepokojąco przypominającej terkot karabinu maszynowego, wywołują trudny do opisania efekt. Nawet odbiorcy niewrażliwi i odporni na "epatowanie brutalnością" musieli docenić klasę autorów tego przedstawienia.
Inną poruszającą instalację przygotował znany brazylijski twórca, Miguel Rio Branco. Zsekularyzowany w trakcie Rewolucji kościół Dominikanów był areną niezwykłych, budzących trwogę rozważań na temat "siły i sprawiedliwości". Ku przestrodze (?). W bardziej dosłowny sposób wypowiedział się inny mistrz, tym razem z Izraela, David Tartakover. Artysta ten miał w Arles przegląd swoich plakatów, a ponadto pokazał wystawę fotogramów przedstawiających klasyczne sceny z konfliktu palestyńsko-izraelskiego (o ile kadr, na którym widzimy fragmenty mózgu przylepione do resztek ramy przedniej szyby zaatakowanego przez samobójcę autobusu można zaliczyć do klasyki). W nie wmontowano, bez zbytniego pietyzmu, postać ubraną w pomarańczowy kubrak z napisem "Artysta" (po angielsku i hebrajsku). To sam David Tartakover, który wcale nie mruga do nas oczkiem, lecz raczej liczy na to, iż tak samo jak on boleśnie odczujemy absurd całej sytuacji.
Na koniec kilka słów o wystawach, które nie zmieściły się w żadnej z wymienionych wcześniej kategorii. Z całą pewnością wielu fanów przyciągnęła do Arles mała retrospektywa Sarah Moon. Wysmakowane, powtarzane w różnych konstelacjach scenki inspirowane bajkami dla dzieci nie wymagają opisu, mają swoich wielbicieli na całym świecie. Szczególnie cykl cyrkowy zamyka usta w połowie pytania o technikę, którą wykonano te zdjęcia.
Tradycyjnie, ciekawie zaprezentowali się fotograficy związani z Agence Vu'.
Równie interesująco wypadło odświeżenie prac pioniera fotografii barwnej, Kelda Helmera-Petersena z Danii.
Czekamy aż do Polski przyjedzie inny odkryty, Miroslav Tichy - urodzony w 1929 (!) fotograf-samouk konstruujący aparaty z puszek, drutu i starych okularów. Tylko po to, by fotografować roznegliżowane damy...
...i tak o Rencontres d'Arles 2005 można by pisać i pisać. Polecamy więc wszystkim, którzy wolą opierać się na własnej ocenie, zaplanowanie już teraz wycieczki do Prowansji w przyszłym roku. Jeśli poziom festiwalu fotografii kogoś nie zadowoli lub zwyczajnie zmęczy go ilość obrazów do przyswojenia (co nie jest nieprawdopodobne) może wybrać się do Avignonu, gdzie co roku, w tym samym okresie, odbywa się nie mniej słynny festiwal teatralny.
{GAL|25994