Akcesoria
Black November w Next77 - promocje na sprzęt foto-wideo przez cały miesiąc
Fotopolis: Czy pokazywanie tej wystawy jest dla ciebie trudne? Udało ci się przez tych kilka lat wyrobić sobie trochę dystansu do tej historii, czy dalej sprawia ci ból?
Jacob Aue Sobol: Dalej boli. Mimo że minęły już cztery lata, wciąż jest mi trudno. Wciąż mam Sabine przed oczami. Staram się być profesjonalistą i traktować to jak pracę, ale siła moich zdjęć tkwi między innymi w tym, że są tak osobiste. Trudno rozdzielić te dwie sprawy. Kiedy pracowałem nad albumem i wystawą przeżywałem wszystko jeszcze raz, ale dziś na szczęście "Sabine" - w większym stopniu niż przedtem - jest dla mnie po prostu wystawą. Choć nadal nie jest mi łatwo.
Czy praca nad książką i wystawą nie była swoistym katharsis, nie pomogła oczyścić umysłu i serca?
Kiedy wróciłem z Grenlandii natychmiast zacząłem przeglądać stykówki, żeby dalej być blisko Sabine. Moje doświadczenia stamtąd są zupełnie odmienne od życia w Danii, ale album miał być przede wszystkim opowieścią o związku z Sabine - dlatego jest w nim tak dużo tekstu. Kiedy przeglądałem zdjęcia, doszedłem do wniosku, że czegoś brakuje - właśnie dopełnienia słowem. Dzięki temu książka stała się kompletna.
Czemu postanowiłeś wrócić na Grenlandię po pierwszych kilku miesiącach? Pierwsze zdjęcia były nieudane?
Były zbyt oczywiste, typowe i przewidywalne - powielały stereotypy. Poza tym ukazywały tylko skrawki tamtejszej rzeczywistości. Na początku z obcym chcą rozmawiać tylko wyrzutki. Ludzie akceptowani przez społeczność nie szukają kontaktu, bo go nie potrzebują. Mają swoje życie. Dopiero pod koniec pierwszego pobytu poczułem, że zaczynam ich poznawać i że mam ciekawsze historie do opowiedzenia. Na początku umknęło mi wiele znaczeń i podtekstów. Musiałem wrócić.
Czy za drugim razem zmieniło się tylko twoje spojrzenie na społeczność, czy może też trochę styl fotografowania?
Jedno i drugie. Zmieniłem styl pracy. Za pierwszym razem robiłem mnóstwo zdjęć. Byłem niezwykle ambitny i bardziej myślałem o swojej fotografii niż o kulturze i społeczności, którą portretowałem. Kiedy wróciłem, poznałem Sabine i się w niej zakochałem. Zacząłem się uczyć łowić ryby, polować, mówić jej językiem. Nie fotografowałem cztery miesiące. Robienie zdjęć nie było dla mnie ważne. Kiedy ponownie wziąłem do ręki aparat, stał się po prostu narzędziem rejestracji wspomnień i emocji. Podczas pierwszej wizyty na Grenlandii pracowałem jak rasowy fotoreporter - każdą sytuację fotografowałem z różnych punktów widzenia, zużywając mnóstwo filmów. Za drugim razem, dzięki Sabine, było inaczej - zacząłem używać małego kompaktu (Ricoha GR1s, przyp. red.). Zachowywałem się jak amator, robiłem zdjęcia dość przypadkowo, na pamiątkę.
Niewielu fotografów zdobyłoby się na odłożenie aparatu w takiej chwili.
Bardzo trudno mi się pracuje, kiedy nic nie łączy mnie z ludźmi, których fotografuję. Lubię być uczestnikiem wydarzeń, a nie tylko obserwatorem - wolę być wewnątrz, niż na zewnątrz. Staram się zadomowić. Ale i tak opowieść o Sabine jest wyjątkowa - nie mógłbym jej powtórzyć. Przyjechałem na Grenlandię jako fotograf, a po jakimś czasie stałem się myśliwym i rybakiem. Tęskniłem jednak za Danią - wyjechałem prosto ze szkoły. Po powrocie przestałem fotografować - fotografia straciła sens.
"Sabine" to pierwszy twój projekt. Od razu bardzo poważny, mocny, intymny. I od razu sukces. Nie bałeś się porównań późniejszych projektów z "Sabine"? Niebezpieczeństwa, że trudno będzie zrobić coś lepszego?
Przez pierwszy rok po powrocie do Danii nic z tymi zdjęciami nie zrobiłem. Nie miałem odwagi i siły. Potem uznałem, że albo rzucę fotografię w ogóle, albo rozpocznę nowy projekt. Zacząłem fotografować znajomych, ale nic ciekawego z tego nie wyszło. Przez rok nie robiłem zdjęć. Wtedy pojechałem do Gwatemali. Zacząłem od pejzaży bez ludzi, bo chciałem zrobić coś zupełnie innego, ale coś mi w tych zdjęciach nie grało. Znów zacząłem wnikać głębiej w miejscową społeczność i dopiero wtedy zaczęło się robić ciekawie.
Twój styl wymaga poświęcenia pracy dużo czasu - zarówno podczas fotografowania, przed rozpoczęciem robienia zdjęć (kiedy poznajesz specyfikę miejsca), jak i potem - przy edytowaniu. Jak ci się to udaje?
Jakoś sobie radzę, ale zrobiłem na razie tylko dwa projekty. "Sabine" i ten w Gwatemali. Ten drugi nie jest nawet ukończony...
Może nie jest ukończony, ale na pewno ukoronowany - nagrodą World Press Photo.
To cykl podobny i niepodobny do "Sabine". Tutaj również mamy do czynienia z małą, odizolowaną społecznością, ale tym razem nie są to myśliwi, co ma duży wpływ na ich mentalność. Praca z narzuconym z góry terminem realizacji jest bardzo trudna - nawet jeśli ten termin to rok albo nawet dwa lata. Ale inaczej nie potrafię.
Cztery miesiące temu pojechałem do Tokio rozpocząć nowy projekt. Ten jest zupełnie inny. W Tokio mieszka 15 milionów ludzi, w mojej grenlandzkiej osadzie - 150. Mój styl pracy wymaga, żebym dobrze poznał kraj, jego kulturę i mieszkańców. Żeby móc przebić się przez wierzchnią warstwę. Zrobiłem na razie ok. 100 odbitek zdjęć zrobionych w Tokio, z czego 95% jest powierzchowne, ale reszta - zaledwie kilka, daje nadzieję. Początkowo wydawało mi się, że te powierzchowne fotografie coś w sobie mają, ale kiedy trafiłem na te naprawdę dobre, okazało się, że jestem dopiero na początku drogi. W Tokio staram się zrobić coś nowego, ale używając tego samego języka, stylu, który uczyniłem własnym. Tym razem jednak nie opowiadam o małej społeczności, ale o mieście, o tym, jak się w nim odnajduję i o ludziach, których w nim spotykam.
Masz na swoim koncie zaledwie dwa projekty - to zupełnie inna postawa niż ta, którą prezentuje większość innych młodych fotografów. Oni skaczą z kwiatka na kwiatek i wystawiają się co kilka miesięcy. Jednak twoja postawa okazuje się niezwykle skuteczna - pierwszy projekt to album i wystawa, drugi zaowocował nagrodą w konkursie World Press Photo. Można chyba powiedzieć, że jesteś cudownym dzieckiem poważnej fotografii. Czy sukcesy cię wzmacniają - podnoszą samoocenę, czy też wprowadzają niepokój związany z koniecznością sprostania wysokim oczekiwaniom?
Czuję pewną presję, ale nie potrafię zaangażować się w coś, z czym nie do końca się identyfikuję. Dlatego nie umiem pracować na zamówienie. Wolę skupić się na osobistych projektach. Ale są oczywiście fotografowie, których podziwiam - zawsze jest to ktoś, kto również poświęca każdemu projektowi bardzo dużo czasu, na przykład Szwed Anders Petersen.
Nic cię nie rozprasza? W jaki sposób udaje ci się tak długo koncentrować się na jednym projekcie?
To bardzo męczące, ale nie interesuje mnie wyjazd w jakieś miejsce na tydzień, żeby zrobić z tego poważny projekt.
Robisz sobie czasem wakacje?
To jeden z minusów mojego zajęcia - brak wyraźnej granicy między fotografią i życiem. Tak naprawdę to fotografia jest moim życiem. Czasem zazdroszczę mojemu bratu bliźniakowi, dziennikarzowi. Kończy pracę, siada w fotelu z piwkiem w ręku i może się relaksować. Ja zawsze jestem w pracy, zawsze główkuję nad zdjęciami. Czasem jednak staram się odłożyć aparat na kilka dni. Dzięki temu udaje mi się zachować pewną świeżość.
Twoje zdjęcia są pełne emocji, opierają się na intuicji. Zastanawiam się jednak, czy nie korzystasz czasem z intelektu, żeby jakoś się odnaleźć w chaosie życia codziennego. Kilka lat fotografowania na takim emocjonalnym haju może się źle skończyć...
Zawsze przekonuję, że w mojej fotografii nie ma intelektu, bo nie lubię takich zdjęć. Ale to nie do końca prawda. Mimo to staram się nie myśleć, kiedy fotografuję - zdaję się na instynkt i emocje. Fotograf, którego wcześniej wspomniałem, Anders Petersen, powtarzał, że trzeba fotografować sercem, nie głową. Zgadzam się z tym. Oczywiście od czasu do czasu muszę coś zaplanować - na przykład pisząc dwustronicowe aplikacje o stypendia. Ma to też dobre strony, ponieważ muszę wtedy sam sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu chcę robić te zdjęcia. Jednak projektu nie da się w pełni zaplanować, rozwija się w trakcie pracy.
Powiedziałeś, że pracujesz nad projektem w Tokio. Myślisz już o czymś nowym, czy skupiasz się tylko na aktualnej pracy?
Jestem całkowicie skupiony na Tokio. Nie znaczy to jednak, że nie myślę o niczym innym. Przez pewien czas zastanawiałem się, czy nie zająć się dwoma rzeczami na raz, żeby móc co jakiś czas zmieniać temat, ale nie wiem, czy by mi się udało. Siłą "Sabine" jest moje zaangażowanie i fakt, że podczas pracy nie myślałem o fotografii, nie zastanawiałem się nad tym, czy będzie z tego dobry album. Miałem inne priorytety. Teraz kładę większy nacisk na fotografię, ale nie ma tego złego... W Tokio niemal codziennie wywołuję filmy i robię stykówki. Na Grenlandii potrafiłem wytrzymać pół roku bez wywołania choćby jednego filmu. Wtedy fotografia była w tle, teraz ma większe znaczenie w moim życiu. Pierwszy projekt był niezwykle osobisty - oczywiście wiadomo było, że Sabine jest z Grenlandii i że opowieść o niej to również opowieść o tamtym miejscu, ale ja jej tak nie postrzegałem. Dla mnie była po prostu Sabine - kobieta, w której się zakochałem.
Wystawę "Sabine" Jacoba Aue Sobola można oglądać w warszawskiej Yours Gallery (Krakowskie Przedmieście 33) do 17 września. Polecamy!
{GAL|25955