Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
Fotopolis: Zacznijmy od początku. Jak zaczęła się Twoja przygoda z fotografia? Pamiętasz pierwsze zdjęcia?
Piotr Janowski: Zacząłem robić zdjęcia bardzo wcześnie - miałem siedem, osiem lat. Własny aparat miałem już będąc dzieckiem. Dostałem go od ojca, który był i jest ambitny amatorem. Pamiętam go z wakacji, kiedy robił dosyć ambitne zdjęcia. On to we mnie zaszczepił. Pamiętam, że fotografowałem i czekałem z niecierpliwością na efekt moich działań, na odbitki, które przychodziły z laboratorium. Później zrobiłem sobie własną ciemnię i wtedy zaczęła się prawdziwa przygoda z fotografią. Nareszcie pełna swoboda, możliwość samodzielnego wywołania, robienia odbitek i powiększania. Miałem wtedy czternaście, piętnaście lat.
Kiedy poczułeś, że może to być Twój zawód, że możesz fotografią zarabiać na życie?
Tak naprawdę, to się stało samo. Był przełom: 1989, 1990 rok. Wróciłem z wyjazdu studenckiego ze Stanów, gdzie zarobiłem na porządny aparat. Był to Nikon 801, w Stanach nazywał się 8008 - wówczas nowość. Zaczęły się w Polsce pojawiać nowe media. Niektóre gazety dziś już nie istnieją, jak Nowy Świat, Obserwator czy Glob 24. Wtedy próbowałem załapać się do tych pism. Było to dosyć proste, ludzie przychodzili z ulicy, często bez wielu umiejętności.
A kiedy nadszedł taki moment, że zacząłeś odczuwać zadowolenie ze swoich zdjęć do tego stopnia, żeby je pokazywać ludziom? Kiedy poczułeś, że nie jest to już walka z warsztatem?
Zadowolenia chyba nie odczułem nigdy. Myślę, że im dłużej się fotografuje, tym mniejsze zadowolenie, bo człowiek stawia sobie coraz wyższe wymagania.
To nie jest taki proces, że w pewnym momencie możesz stwierdzić: teraz jestem już dobrym fotografem. Fakt, że ludzie z zewnątrz uznają twoją prace jest miły. Utwierdzasz się w przekonaniu, że podążasz w dobrym kierunku, ale nie wystarcza, żeby zacząć się uważać za dobrego fotografa. Zdjęcia, które jeszcze dwa lata temu uważałem za dobre, dzisiaj nie znalazłyby miejsca w moim portfolio.
Myślisz, że jest to kwestia rozwoju, czy raczej zmiany gustu?
Na pewno kwestia pewnych poszukiwań ale i rozwoju, gdyż, mam nadzieje, cały czas się rozwijam. Rozwój jest podobny jak w nauce czy w sporcie. Na początku robisz olbrzymie postępy w krótkim czasie, dostrzegasz różnicę między tym co robiłeś miesiąc temu i co robisz dzisiaj. Im dłużej człowiek się czymś zajmuje, tym krzywa wzrostu jest słabsza, postępy nie są wyraźne i trudno je dostrzec. Być może są momenty, kiedy ta krzywa w ogóle nie idzie do góry.
Wielu amatorów, ale również profesjonalistów doświadcza momentu kiedy patrzą na swoje zdjęcia zrobione na przestrzeni kilku lat i uświadamiają sobie, że są one takie same, że nie zrobili żadnego postępu. Co więcej pojawia się przeświadczenie, że doszło się do jakiegoś punktu, którego nie jest się w stanie przekroczyć bez zdecydowania się na określoną drogę, na pewien styl. Co poradziłbyś amatorom, którzy znajdują się w tym punkcie?
Przede wszystkim amator to określenie pejoratywne: to człowiek, który chciałby coś robić, ale za bardzo nie wie jak, bo nie jest profesjonalistą. Ludzi, którzy zajmują się fotografią niezawodowo nazwałbym raczej pasjonatami. Każdy pasjonat, jeżeli znajdzie się w takim punkcie, musi sobie zadać podstawowe pytanie: po co mi ta fotografia jest potrzebna. Czy ona jest wyłącznie zapisem moich wakacji czy kroniką mojej rodziny, czy też jest czymś więcej?
A to, że zdjęcia są takie same... Ja bardzo często przeżywam takie dylematy, uważając, że robię ciągle takie same zdjęcia. Ale świadomie nigdy nie wybierałem stylu, który byłby potem rozpoznawalny. Fotografia jest bardzo subiektywna i w robieniu zdjęć jest tyle emocji, że trudno jest mi myśleć kategoriami technicznymi, zastanawiać się nad teorią kompozycji. Ten styl jest chyba rozpoznawalny po wielu, wielu latach. Wcale nie jestem przekonany, że mój styl będzie kiedyś rozpoznawalny, bo udało się to niewielu fotografom na świecie. Nie dążę więc świadomie do ustanowienia mojego stylu.
Nie namawiasz do tego?
Zależy jak bardzo to ludzi boli, że ich zdjęcia są takie same.
Jeżeli osiąga się pewien poziom na tej krzywej rozwoju, ponad który ciężko się wspiąć. Ludzie poszukują - i dotyczy to zarówno fotografii artystycznej jak i reportażowej. Chcą znaleźć nowe środki wyrazu, uchwycić ruch, celowo niedoostrzyć, poruszyć...
...tak, ale są to zabawy technicznymi aspektami, w pewnym momencie przestaje mi się podobać fotografowanie szerokim kątem, zakładam inny obiektyw. Jeżeli już wyczerpią się wszelkie możliwości sprzętu, obróbki, techniki, występuje pewien przesyt. Bo może nie zawsze w formie należy szukać odmiany. Jeżeli nic nowego nie jest się w stanie wymyślić i kiedy fotografia nie daje satysfakcji, to może trzeba przerzucić się na nowe medium, na przykład na kamerę wideo?
Kiedy przychodzi taki moment przesytu, nic już nie uda się osiągnąć?
Niekoniecznie musi przyjść. Przecież nie każdy fotograf ma umiejętność sprostania każdemu zadaniu: raz fotografować kwiatek, za chwilę wojnę, sport czy antylopy w biegu. Ja podziwiam takich fotografów dla których fotografia nie jest celem samym w sobie, ale środkiem do celu, którzy mają coś do przekazania. To jest tak naprawdę najbliższe fotografii.
Zauważyłem, że wielu pasjonatów traktuje samą w sobie fotografię jako coś fascynującego. To jest oczywiście piękne, ale może zakończyć się właśnie takim przesytem, wprowadzić do ślepej uliczki. Fotografia, i to jest w niej najdoskonalsze, jest narzędziem, z którym możemy zrobić co chcemy. Chcemy stworzyć kronikę rodzinną, fascynują nas kwiaty czy dzikie zwierzęta - i tu możemy użyć fotografii jako narzędzia, żeby tą pasję wyrazić. Przykładem może być Salgado, który teraz jest wielkim fotografikiem, ma swoje biuro w Paryżu i zatrudnia wielu ludzi. Kiedyś był ekonomistą, zajmującym się problemem biedy w świecie i aparatu używał tylko do dokumentacji. Potem okazało się, że wyszły z tego wielkie rzeczy. Dlatego na przykład u osoby, która fotografuje swoje dzieci nie nastąpi przesyt fotografią, bo ona traktuje fotografię jako narzędzie, a nie cel sam w sobie. Oczywiście fotografowanie samo w sobie jest również czymś pięknym, ale jeżeli skupiamy się tylko na tym, to chyba następuje ten przesyt, o którym mówiłeś: zrobiłem już wszystko: makro, tele, z filtrami, bez filtrów, na wodzie, pod wodą, z samolotu i nie wiem co jeszcze...
Porozmawiajmy o doborze tematu. W Twoich zdjęciach da się zauważyć, że unikasz tematów typowo pierwszostronicowych. Intifada jest tutaj wyjątkiem, ale też zajmowałeś się powstaniem palestyńskim dłuższy czas, zgłębiałeś temat. Nie dlatego, że jest nowa fala intifady i zdjęcie może trafić na okładkę. Nawet Twoje zdjęcia z Afganistanu wyglądają jakbyś stał gdzieś z tyłu i fotografował tło tych zamieszek.
Generalnie unikam pracy w tłumie innych fotografów. Wydarzenia o których mówisz, że są predysponowane na pierwszą stronę, zawsze przyciągają tłumy. Ja lubię być tam gdzie innych fotografów nie ma, może dlatego przegrywam, bo staram się zrobić coś innego. Często mi to nie wychodzi, bo wiadomo, że wydarzenia pierwszostronicowe są dosyć przewidywalne i ludzie, którzy je obsługują dokładnie wiedzą gdzie mają stanąć, bo taki jest schemat. Ja próbuje złamać ten schemat, więc mam gorsze zdjęcia na pierwszą stronę. Unikam wydarzeń, w których nie skupiam się na tym co chce zrobić, lecz mimowolnie biorę udział w jakimś wyścigu: kto szybciej, kto lepsze, kto więcej... To mi przeszkadza w fotografowaniu.
Powiedz jak wygląda praca fotoreportera w tak dużym dzienniku jak Gazeta Wyborcza. Twoje wyjazdy są zleceniami Gazety czy próbujesz sam na to wpływać?
Na pewno część zleceń jest takich, że ktoś z góry zdecydował, że trzeba gdzieś pojechać i coś zrobić. Ale jeśli mam własny pomysł staram się namówić Gazetę, żeby to sfinansowała.
Nie jest tak, że Twój szef mówi: Janowski, Ty znowu ten Izrael!
Nie, jeśli powiesz, że nie możesz gdzieś pojechać, bo robisz coś innego, to nikt nie będzie miał o to pretensji. A ten Izrael był wspólnym pomysłem, później sytuacja rozwijała się sama. Jeżeli masz pomysł i chcesz go przeforsować, to ma on szansę się spodobać. Oczywiście jest też szereg codziennych zleceń.
No właśnie, Twoje zdjęcia ukazują się również w Stołecznej
Czasami trzeba pojechać do miasta i sfotografować dla Stołecznej przysłowiową "dziurę".
Macie w Gazecie podział, mniej lub bardziej ostry na jakieś tematy, np. Kuba Atys robi sport itd.?
Są dziedziny, które wymagają podziałów. Sport jest takim tematem, że musisz w tym siedzieć, żeby dobrze, odpowiedzialnie coś sfotografować, jeżeli pójdziesz raz w miesiącu na mecz, to nawet jeżeli uda się zrobić dobre zdjęcia, to będą problemy z np. identyfikacją piłkarzy. Podobnie jest z takim miejscem jak Izrael, bo za pierwszym razem uczysz się tam przebywać, poruszać, głębiej wchodzisz w temat dopiero wyjeżdżając po raz kolejny. Taki podział jest potrzebny.
Jaką szufladkę masz w Gazecie?
Jest to raczej szafa z szufladkami... Jestem przypisany do reportażu, ale też do wielu innych rzeczy. Mogę Ci powiedzieć, czego na pewno nie robię: mody, rzadko politykę i wydarzenia pierwszostronicowe, bo one wiążą się z otrzymywaniem akredytacji, a ja unikam miejsc, gdzie są tłumy dziennikarzy z akredytacjami. Gdyby było zlecenie na pielgrzymkę papieża w Polsce, to na pewno nie starałbym się o akredytację, żeby robić zdjęcia w tłumie fotoreporterów przy samym ołtarzu, ale robiłbym zdjęcia gdzieś z tyłu, z dala od innych.
Wiem, że dzięki stypendium Reutersa studiowałeś fotografię na wydziale fotografii prasowej University of Columbia. Jak wyglądają takie studia?
W Missouri jest taka szkoła dziennikarstwa i fotografii prasowej. To jest chyba jedyna tego typu szkoła w Stanach, organizuje się tam amerykański odpowiednik World Press Photo, czyli Picture Of the Year (POY). Konkurs ten jest Ameryce popularniejszy od europejskiego odpowiednika, zresztą jest dużo ciekawszy: jest o wiele więcej kategorii, szanse są dla wszystkich, bo są takie kategorie jak najlepiej ilustrowana gazeta do 10 000 nakładu. Tak jak mówiłem konkurs ten jest w Stanach bardzo popularny i udział w nim biorą regularnie tacy ludzie jak Naskey czy fotoreporterzy Washington Post, z Magnum. Konkurs ma również tą zaletę, że obrady jury są otwarte i można przyjść i przyjrzeć się temu z bliska albo obejrzeć relacje w Internecie.
Absolwentami tej szkoły byli ludzie, którzy pracują w National Geographic i różnych agencjach.
A jak wyglądają same studia?
Zajęcia są głównie praktyczne. Szkoła ma własną gazetę, którą sprzedaje w mieście i jest głównym dziennikiem kupowanym przez mieszkańców. Każdy dziennikarski wydział ma swoją rolę w tej gazecie, oczywiście fotografia jest obsługiwana wyłącznie przez wydział fotografii prasowej.
Są bardzo praktyczne zajęcia: z reportaży, z pracy w studio. Jest też oczywiście trochę teorii, np. historia fotografii prasowej, ale w zasadzie jest to bardzo zorientowane na praktykę: praktycznie codziennie się fotografuje, ponadto każdy przygotowuje eseje, które są omawiane na zajęciach z innymi studentami i z wykładowcą. Robi się więc również takie rzeczy, na które na codzień nie ma czasu, bo nie ma czasu zastanawiać się i dyskutować nad własnymi zdjęciami, gdy pracuje się jako reporter dla agencji.
Jak oceniasz wpływ tej szkoły, ile Ci dała, jak Cię rozwinęła? Są jak zwykle zwolennicy dobrego przygotowania teoretycznego oraz tacy, którzy cenią samorodne talenty.
W Polsce osób z solidnym przygotowaniem teoretycznym jest bardzo niewielu. Myślę, że nikt nie wymyślił jeszcze takiej szkoły, która mogłaby każdego nauczyć fotografii. Fotografia nie jest przecież rzemiosłem, choć oczywiście może nim być dla niektórych, ale ambicja tych szkół nie ogranicza się do kształcenia rzemieślników, którzy będą wykonywać zdjęcia paszportowe. Jednakże rola szkoły sprowadza się do pewnego rodzaju stymulowania. Rozczarować może się ktoś, kto oczekuje, że pójdzie do takiej szkoły i po trzech, czterech latach będzie dobrym fotografem. Szkoła może pomóc znaleźć odpowiedź na pewne pytania, ale te pytania muszą się same w tobie zrodzić.
Dziwi trochę mała popularność szkół fotograficznych. Przecież szkoły artystyczne malarstwa, rzeźby czy grafiki są bardzo popularne i mają dobrą renomę.
Szkoły artystyczne malarstwa czy rzeźby mają bardzo długą tradycję, ale zaczynają już otwierać wydziały, instytuty, katedry fotograficzne. Ostatnio w Polsce można zaobserwować duży wzrost zainteresowani fotografią bardziej profesjonalną i jednocześnie rozwój wielu prywatnych szkół. Amatorzy, czy też, jak ich nazwaliśmy, pasjonaci, zaczynają kupować coraz bardziej profesjonalny sprzęt. Bardzo dobrze, bo oznacza to, że ludzie zaczynają oczekiwać od swoich fotografii coraz więcej, więc zapisują się do szkół i kupują lepszy sprzęt. Choć oczywiście, sama edukacja to nie wszystko. Tak jak mówiłem szkoły nie nauczą fotografii każdego, one tylko pomogą się rozwinąć. Oczywiście najwięcej korzystają Ci, którzy przychodzą już z pewnym bagażem doświadczeń, z jakimiś wyobrażeniami - oni rozwinęli się najwięcej. W mojej szkole byli też tacy, którzy nagle wpadli na pomysł, że zostaną fotografami i oni nie mogli już tak wiele wynieść z tej edukacji.
W czasach, kiedy studiowałeś nie było już żelaznej kurtyny, ale może zauważyłeś różnice między polskimi i amerykańskimi fotografami?
Na pewno różnią się podejściem. Tak jak już wspomniałem przyjeżdżali tacy
studenci, którzy nagle wpadli na taki pomysł i uważali, że po zaliczeniu kilku semestrów będą świetnymi fotoreporterami. Nie zastanawiali się nad tym jaki temat chcą robić, co chcieliby przekazać, czym jest dla nich fotografia. A to są przecież zasadnicze pytania.
Porozmawiajmy trochę o sprzęcie. Wiem, że pracujesz Leicą M6, masz też automat Canona. Dlaczego akurat te aparaty? Przede wszystkim pytam tutaj o aparat-legendę - Leicę
Leica przede wszystkim nie rzuca się w oczy i jest prosta w obsłudze. To są oczywiście jej największe zalety, ale jednocześnie wady, bo nie można tym aparatem sfotografować wszystkiego, na przykład meczu piłkarskiego. Za to świetnie sprawdza się w trudnych warunkach oświetleniowych, łatwiej jest złapać ostrość, przede wszystkim można ostrość wcześniej ustawić. To jest niezwykle szybki aparat, w tym sensie, że robię zdjęcie wtedy kiedy chcę, a nie wtedy, gdy aparat już wszystko ustawi, pomyśli za mnie. Leica zmusza do przewidywania pewnych rzeczy: wiedzieć, że coś za chwilę się stanie, coś się przewróci, mieć to wszystko wkalkulowane. Aparat ten zmusza do większej uwagi, nie jest tak, że ja sobie siedzę, nagle coś się wydarzy, ja naciskam przycisk i wszystko będzie dobrze.
Natomiast z aparatami z pełną automatyką przeważnie jest tak, że robi się zdjęcie albo za wcześnie albo za późno, ponieważ masz uśpioną czujność, oczekując, że gdy będzie taka potrzeba, to aparat po prostu zrobi zdjęcie. Niby masz te sześć klatek na sekundę, ale wszystkie zdjęcia są obok, żadne nie oddaje dobrze wydarzenia, albo je uprzedzają, albo są spóźnione. Ponadto w przypadku aparatów automatycznych jest tak, że wystarczy złapać jakiś obiekt pozbawiony kontrastu i już Ci ostrość poleci. I na to nie ma rady. No i jak robisz sześć klatek na sekundę, to ciągle musisz zmieniać film. Natomiast oszczędzanie filmu jest bardzo zdrowe. Na warsztatach w Stanach mieliśmy takie zadanie, że każdy miał zrobić jakiś materiał, opowiedzieć jakąś historię, ale zużywając do tego celu tylko dwa filmy lub jeden film dziennie i trzeba było się w tym zmieścić, a jednocześnie opowiedzieć historię. Uczy to pewnej dyscypliny, nie jest już tak, że robisz mnóstwo zdjęć i liczysz na to, że któreś z nich będzie dobre. Oczywiście z jednej strony musisz być otwarty na to, co się wydarzy, ale z drugiej strony musisz mieć jakiś pomysł na to, co ma być na tym zdjęciu, jeżeli opowiadasz jakąś historię, czyli reportaż. W każdym razie to, że masz super szybki booster, sześć klatek na sekundę, nie zwalnia cię z obowiązku, że musisz wiedzieć co chcesz sfotografować i jak chcesz to zrobić. Booster nie może zastąpić ci głowy, nie możesz przestać myśleć choć w pewnych okolicznościach sześć klatek na sekundę może bardzo pomóc.
Leica zmusza, przynajmniej mnie, do pewnej dyscypliny, do myślenia o tym, co chcę sfotografować. A jeżeli chodzi o właściwy moment, to nie ma lepszego aparatu, bo nie ma opóźnienia - po prostu wciskasz i w tym momencie masz zrobione zdjęcie.
A jak Ci się pracuje aparatami cyfrowymi?
Cyfry mają tę zaletę, a jednocześnie wielką wadę, że natychmiast widzisz co zrobiłeś. Z jednej strony jest to bardzo fajne, ale z drugiej strony bardzo usypiające czujność. Wielokrotnie widziałem ludzi którzy po zrobieniu zdjęcia sprawdzali na monitorku czy uchwycili, to co chcieli. Ale w tym samym czasie, działo się coś nowego, wartego fotografowania, być może fajniejszego od poprzednich sytuacji. Znam takich fotografów, którzy po prostu zaklejają monitorki, żeby ich nie kusiło.
A to rzeczywiście potrafi kusić...
Znam wielu zawodowców, którzy na własnej skórze przekonali się o tym, że wtedy, kiedy się gapimy w ten monitor, coś nowego, ciekawego się dzieje. Bo oczywiście ciekawość jest ogromna i każdy zna to uczucie, kiedy czeka na wywołanie zdjęcia, aż przyjdą z laboratorium, albo aż będą gotowe w ciemni. Cyfra kusi natychmiastowym efektem, a tak, jak już mówiłem, kiedy nie znasz efektów, myślisz, może zostanę, spróbuję zrobić jeszcze kilka zdjęć, może coś się wydarzy. Ta cierpliwość zostaje często nagrodzona, bo na cyfrze zobaczysz zdjęcie i myślisz: a już to mam, już mogę iść...
Stosunkowo mało widziałem Twoich kolorowych zdjęć. Preferujesz czarno-biały film. Kiedy dokonujesz wyboru, co o tym decyduje?
Zazwyczaj decyduję już post factum. Przeważnie jest to kolorowy film. Możliwości są w tej chwili takie, że można w Photoshopie obrobić film tak, że nie będzie się różnił od odbitki wykonanej tradycyjnie w czerni i bieli. Spowodowane jest to również tym, że właśnie takie filmy mam do dyspozycji w Gazecie. Jeśli jestem gdzieś w terenie zdjęcie trzeba często tego samego dnia wywołać zeskanować i wysłać i tu C41 najlepiej się do tego nadaje. Jest to możliwe nawet w afrykańskim miasteczku - jest to proces łatwy, bezpieczny, tolerancyjny na różne niedoskonałości labów. Ponadto, żeby wywołać film czarno-biały potrzebujesz profesjonalnej ciemni i czasu. Ten reżim czasowy jest bardzo ważny, maszyna w minilabie pracuje szybko. Oczywiście lepszej jakości czarno-białe odbitki uzyska się przez klasyczne środki, ale z drugiej strony idziemy do przodu, zmieniają się środki wyrazu i nie można się na to zamykać. Jest cyfra i trzeba z tym jakoś żyć, próbować ją okiełznać, a myślę, że jesteśmy jeszcze w bardzo wczesnym stadium rozwoju. Być może za rok, za dwa lata nie będzie widać różnicy, bo jeszcze obecnie Ci, którzy znają dobrze tradycyjną fotografię światłoczułą, efekty, jakie można z jej pomocą uzyskać, są jeszcze nieco sceptyczni. Za dwa lata wszystko będzie inaczej wyglądało.
Na Twoich zdjęciach widać, że fotografujesz z bliska, podchodzisz do ludzi, używasz często szerokiego kąta.
Najszerszy obiektyw jaki mam to 28 mm. W dzisiejszych czasach dwudziestka ósemka nie jest już ekstremalnie szerokim kątem.
Kanonem jest, a przynajmniej tego się uczy, że do reportażu, do ludzi najlepsza jest setka albo standard
Dla mnie najlepszym obiektywem reportażowym jest trzydziestka piątka. To jest taki obiektyw, który pozwala zarejestrować to co ciekawego się dzieje, a dzieje się zazwyczaj kilka metrów ode mnie. I dlatego są to dobre obiektywy. Nie lubię natomiast teleobiektywów - spłaszczają obraz. Wspomniałeś już o Intifadzie. Nie wyobrażałem sobie fotografowania tego wszystkiego gdzieś zza węgła. Osoba, która ogląda zdjęcie od razu poczuje, że fotograf był daleko od wydarzeń.
Często w hełmie i kamizelce teleobiektywem robią zdjęcia ludziom, którzy zaraz mogą zginąć...
Ja też używam kamizelki, gdy na przykład przemieszczam się samochodem z miejsca na miejsce. Tak jest po prostu bezpieczniej. Jednak miałem taką sytuację, gdy fotografowałem z innymi reporterami zamieszki w Gazie. Palestyńczycy dosyć nieprzyjemnie nas odganiali. Ja jednak, z jeszcze jednym kolegą podbiegliśmy do barykady i wtedy, gdy oni zobaczyli, że narażamy życie jak oni, zaakceptowali nas i mogliśmy im zrobić zdjęcia.
Fotografujesz obie strony. Nie spotykasz się z wrogością, zarzutami, że chodzisz do tej drugiej strony?
Raczej z ciekawością. Oni o sobie nic nie wiedzą. Reporterzy są jedynym łącznikiem między dwoma stronami. Kiedy byłem w Izraelu pytali mnie na przykład czy byłem w Ramallah i co tam widziałem. Opowiedziałem im zgodnie z prawdą. Oczywiście każda strona próbuje przekonać do swoich racji, ale ja staram się być bezstronny. Tego konfliktu nie da się prosto rozstrzygnąć. Z jednej strony są ludzie walczący i ginący za swoje państwo, z drugiej naród chcący żyć bezpiecznie. Jeden Palestyńczyk powiedział mi, że nie czuje nienawiści do Żydów, kiedy powtórzyłem to w Izraelu, nie mogli mi uwierzyć. "Przecież oni nas wszystkich nienawidzą" - mówili.
Ludzie w Izraelu boją się, chociaż oczywiście nikt się do tego nie przyzna. Osoby, z którymi rozmawiałem unikają na przykład transportu publicznego i większych skupisk ludzi. Sam byłem niedaleko, gdy samobójca wysadził się w autobusie.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
Więcej zdjęć Piotra Janowskiego można obejrzeć w galerii autorskiej na stronach Gazety Wyborczej.
{GAL|26145