Wydarzenia
Ruszyły promocje Black Friday Sony w sklepie Fotoforma.pl
Przez lata obejrzałem niesamowitą ilość zdjęć. Nie tylko przeglądam albumy, czytam czasopisma i buszuję w Internecie, ale też osobiście oglądam mnóstwo prac amatorów, studentów i miłośników fotografii. Przez lata ludzie regularnie przynosili mi lub przysyłali swoje zdjęcia, żebym je obejrzał i ocenił.
Jedyny wniosek, który myśląca osoba może wysnuć po zobaczeniu tych wszystkich fotografii jest następujący (ciągle to powtarzam): "to nie aparat robi zdjęcia tylko człowiek". Widziałem mnóstwo dobrych prac i równie dużo kiepskich wykonanych wszelkimi rodzajami aparatów (naprawdę wszystkimi), nawet najlepszymi. Te złe czasem zwłaszcza tymi najlepszymi.
Pewien facet przysłał mi slajdy przedstawiające jego rodzinę (był lekarzem, ale nie miejcie mu za złe, że pasuje do stereotypu - widziałem też wiele świetnych zdjęć zrobionych przez lekarzy). Był zdziwiony, że rezultaty nie były lepsze, bo przecież zainwestował w niezwykle rzadki zestaw. Kupił Leikę M6 "oprawioną" w skórę jaszczurki Gila i Summiluxa-M 35mm f/1.4 ASPH Type 1 (na pewno dostanę ze trzy e-maile, że jestem głupi, bo każdy wie, że chodzi o M6 w okleinie z języka Lamy i że skóra gada zdobi Królową Pyszałkowatych Wersji Okolicznościowych). Cena zestawu: mniej niż Mercedes Benz, ale niewiele. Slajdy, które przysłał były nijakimi fotkami. Widywałem lepsze zdjęcia zrobione kompaktami. (Wiecie, że wielu dobrych fotografów używa aparatów kompaktowych? Nie znajdziecie ich w Internecie, ale zapewniam, że są.) Zacznijmy od tego, że zdjęcia były nieostre. Pytał w liście, czy powiedziałbym, że zostały zrobione szkłem Leiki. Odpowiadam: nie, ale widać, że zrobił je kiepski fotograf. Widywałem już amatorów z F5 i zoomami wielkości wyrzutni rakietowych, którzy za bardzo się wstydzą, żeby podnieść swoje zabawki do oka. Są wiecznie gotowi do nierobienia zdjęć.
Regularnie zdarzają się też sytuacje odwrotne. Dostałem kiedyś świetne portfolio od pewnej samotnej matki z zachodu Stanów. Jak zwykle zapytałem, jakiego aparatu używa. Starego Pentaxa, który kupiła w lombardzie. Powiedziała, że "nie zna numeru". Uff. Okay. Pokazuje nam, maniakom sprzętu, miejsce w szeregu.
Zapamiętajcie sobie. To nie aparat czyni z was fotografów.
Sprzętowcy atakują
A teraz zupełnie zignorujemy wszystko, co wcześniej napisałem, więc możecie odetchnąć z ulgą. Najtrudniejsze już za nami.
Około roku 1995 wymyśliłem coroczny artykuł, który ukazywał się w Photo Techniques. Nosił tytuł "25 najlepszych aparatów świata" i pisałem go co roku przez pięć lat. Zawierał krótkie opisy aparatów i ranking. Robiłem to dla zabawy i żeby zwiększyć sprzedaż (udało się).
Wydaje mi się, że w 1999 roku (a może w 2000?) na pierwszym miejscu umieściłem Nikona F100, Numero Uno. Natychmiast zostałem zasypany listami Bractwa Właścicieli F5, których uczucia zraniłem. Pytali, czy nigdy nie używałem F5. Przecież ma taką i taką funkcję. No cóż - używałem. Tyle że F5 waży więcej niż niektóre kamery 4 x 5 cali, a jeśli wydaję tyle kasy i mam to wszystko taszczyć na plecach, chcę większy negatyw. Bez urazy. Wiem, że wiele osób lubi F5, ale mnie to przypomina starą kreskówkę z Popeyem, który rozwala cały dom, próbując zabić muchę - tyle roboty i dostajemy tylko tyci negatyw wielkości znaczka pocztowego? Przerąbane.
Dzięki uprzejmości amerykańskiego przedstawicielstwa Nikona parę lat temu używałem F100 przez jakieś trzy tygodnie. Wciąż uważam, że to pewnie najlepszy aparat świata. Oczywiście można się do paru rzeczy przyczepić (zawsze można się do czegoś przyczepić), ale to świetnie pomyślana kamera, wyposażona w imponujący zestaw funkcji, będąca doskonałym kompromisem między wielkością, ciężarem, ceną i jakością wykonania. To najtańszy aparat z największym systemem szkieł. (Spokojnie fani Canona: F100 akceptuje manualne Nikkory. Używaliście ostatnio obiektywów FD z EOS'em 3?)
Przykro mi, ale nie zacznę teraz litanii na temat miliona zalet F100. Jeśli chcecie o nich poczytać, na stronie www.nikonlinks.com znajdziecie 18 opinii, a gdyby to nie wystarczyło, żebyście popsuli sobie wzrok, na www.photographyreview.com zamieszczono 243 opinie użytkowników, a na www.camerareview.com następnych 200. Ja odniosłem tylko wrażenie, że ten aparat po prostu nie przeszkadza w robieniu zdjęć. W zasadzie to na samym początku zauważyłem autofokus działający z prędkością światła: ze stałoogniskowymi szkłami, których używałem słychać było tylko krótkie zip i obiekt był ostry. Autofokus działa tak dobrze, że po paru dniach się o nim zapomina - używa się go automatycznie. Nic nie odciąga waszej uwagi od fotografowania.
Jeśli interesuje was, do czego można się przyczepić, Kenowi Rockwellowi całkiem nieźle poszło wskazanie minusów. Najlepszy tekst o tym aparacie w Internecie znajdziecie na stronie Thoma Hogana, który z resztą napisał całą książkę o F100.
Ukryty skarb
W tym wypadku oznacza to aparat, który osiąga sukces dopiero po jakimś czasie, albo taki, który mimo wysokiej jakości, nie może wyrobić sobie takiej opinii i nigdy nie staje się popularny.
Doskonałym przykładem jest Minolta Dynax 7.
Jeśli czytacie ten felieton od jakiegoś czasu, wiecie już, że nie jestem fanem plastikowych wydmuszek. Mam złe sny, kiedy przypomnę sobie okropnego Canona A2, Nikona F70 z interfejsem wprost z inżynierskiego piekła, albo wszystkie te "amatorskie" lustrzanki, które niczym się od siebie nie różnią i są równie solidne co samochody, samoloty czy czołgi, które mężczyźni z mojej generacji sklejali klejem modelarskim, zaraz po wyjęciu z pudełka z logo Monogram albo Revell. Więc kiedy parę tygodni temu wychodziłem z zaprzyjaźnionego sklepu fotograficznego i jakiś zielony sprzedawca z rozanielonym wyrazem twarzy wyciągnął w moją stronę Minoltę Dynax 7, obawiam się, że spojrzałem na niego z pobłażaniem. "Jak dla mnie za dużo guziczków", powiedziałem. Na razie.
Najwyraźniej co rok albo dwa trzeba mi przypominać pierwsze przykazanie dziennikarza fotograficznego: NIE DA SIĘ ZGADNĄĆ. Pozory mylą. Dopiero przyzwyczajenie pozwala czasem dokonać właściwej oceny. Moje pierwsze wrażenie? Błąd. Co prawda Minolta Dynax 7 jest lżejsza i mniej solidna niż F100, ale to i tak kolejny kandydat do tytułu najlepszego aparatu na świecie.
Mimo że na pierwszy rzut oka nie wygląda na nic specjalnego, po prostu super robi się nią zdjęcia. Jeśli chodzi o "czynnik frajdy", to dorównuje wszystkim plastikowym wydmuszkom, które znam. Dwa powody: ma najjaśniejszy, najbardziej przejrzysty wizjer jaki w życiu widzieliście, a do tego cudowny, superszybki i super-dokładny autofokus. Minolta twierdzi, że AF Dynaxa 7 jest najszybszy na świecie. Nie mam podstaw, żeby to potwierdzić lub zdementować, ale powiedzmy, że im wierzę.
Zgadza się - ma mnóstwo guziczków. Ale inżynierowie Minolty nie są głupi: udało im się zaprojektować aparat dość łatwy w użyciu bez obowiązkowych tłumaczeń, że postawili na nowoczesność i wpakowali do środka wszystkie możliwe wodotryski i jeszcze kilka niemożliwych. To nie jest puszka dla lubiących spartańską prostotę, ale spójrzmy prawdzie w oczy - wielu chłopaków lubi fajne funkcje i nie ma problemów z czytaniem instrukcji obsługi.
Ogólnie rzecz biorąc z Dynaxem 7 jest jak z fajnym psem, z którym aż chce się iść na spacer. Miło się tego aparatu używa. W pomieszczeniach czy na zewnątrz wizjer jest jasny i przejrzysty. Zauważyłem, że świetnie się przez niego patrzy. Kiedy tylko wydaje nam się, że poznaliśmy już wszystkie funkcje, Dynax 7 zaskakuje nas jakimś nowym, zachwycającym gadżetem. Dalej - pójdźcie z tą Minoltą na spacer i każcie jej aportować. Zapewniam, że to ona zabiega was na śmierć. To bardzo fajny aparat, ale zapamiętajcie moją uwagę na temat instrukcji z poprzedniego akapitu. Warto go wypróbować.
Biedna brzydsza siostra
Po tym wszystkim co już napisałem, co dobrego można powiedzieć o małym Nikonie F80? Pod jakim względem nie zostanie zmiażdżony przez swojego starszego brata czy droższą Minoltę Dynax 7?
Na wstępie muszę przyznać, że jeśli Dynax 7 jest samochodem wyścigowym, F80 to Honda Accord. F80 jest wolniejszy, mniejszy, ma ciemniejszy wizjer i mniej wodotrysków. Kiedy bierze się go do ręki zaraz po Minolcie, można odnieść wrażenie, że mimo dobrej ergonomii jest dość prostym aparatem.
Część internetowych recenzji tej kamerki jest śmiechu warta. W ostatnim numerze mojego newslettera The 37th Frame zamieściłem złośliwy tekst zatytułowany "Jak napisać recenzję aparatu w Internecie: poradnik dla kretynów". Najeżdżam w nim na kilka co bardziej zabawnych cech tego nowego gatunku literackiego. Biedny F80 stał się ofiarą wszystkich możliwych grzeszków tego typu publikacji. Niektórzy narzekają, że jest za drogi. Mam dla nich radę: przymknijcie się - nie jest. Inni rozpisują się, że F80 to jednak nie F100. Mała podpowiedź: dlatego Nikon produkuje oba. Jeszcze inni drwią, że mały F80 jest z plastiku, że nie jest bardziej trwały i męski. Mogę powiedzieć tylko tyle, że gdybyście mieli bardziej męski portfel, nie kupilibyście takiego babskiego aparatu, co nie chłopaki? [Złośliwy chichot.]
Możliwe, że jestem jedyną osobą na świecie, której jakość wykonania F80 odpowiada. Jest wykończony przyjaznym, antypoślizgowym materiałem, który dobrze się trzyma. Aparat jest lekki, ale sprawia wrażenie wystarczająco solidnego. Jest dokładnie taki, jaki powinien być: to tylko przyrząd do robienia zdjęć. Jeśli jesteście jednym z tych, którzy uważają, że jest nietrwały, niech wam będzie - spróbujcie go zajechać. (Teraz odezwie się 18 osób, które miały wadliwe egzemplarze, które albo nie działały, albo zepsuły się podczas fotografowania. Ale taka jest cena uogólnień.)
A teraz czas na największą zaletą małego Nikona: ma najcichszą, najdelikatniej brzmiącą migawkę po tej stronie granicy między lustrzankami a dalmierzowcami. Nie wiem, czy migawka F80 jest rzeczywiście cichsza niż Minolty Dynax 7, która sama jest dość cicha, ale mogę stwierdzić, że ten pierwszy wydaje się być cichszy, bo odgłos jest delikatniejszy, mniej ostry i nie rzucający się w uszy. Trzeba jeszcze powiedzieć o wibracjach. Co prawda niewiele aparatów rzeczywiście wibruje w rękach, ale kiedy lustro F80 się podnosi i opada, nie czuć nic. To wzbudza zaufanie, przynajmniej we mnie. Za każdym razem sprawia mi to przyjemność. I w końcu, jeśli tak jak ja lubicie małe, lekkie aparaty, F80 będzie wam doskonale pasował. Zupełnie jak para spranych dżinsów.
F80 nie jest kandydatem do miana najlepszej lustrzanki małoobrazkowej wszechczasów. Wolniej reaguje na naciśnięcie spustu migawki niż F100, ma ciemniejszy wizjer od Minolty Dynax 7 (nie mówiąc już o mniejszym powiększeniu) i nie zrobi wrażenia na waszych znajomych. Ale to może być plus. Nie rzuca się w oczy, jest poręczny, łatwy w użyciu, cichy i grzeczny, kiedy robi zdjęcie. Pod pewnym względem jest wyjątkowy właśnie dlatego, że nie ma w nim nic wyjątkowego: zrobi prawie wszystko, co mu każecie bez zbędnych ceregieli i bez potrzeby długiego uczenia się obsługi aparatu.
Mówiąc krótko - podepnijcie do niego jakieś lekkie stałoogniskowe szkło i macie cholernie dobrą kamerkę do fotografii ulicznej.
Oczywiście zakładając, że umiecie robić zdjęcia. Może ci, którzy tego nie potrafią powinni poprawić sobie humor, kupując super-ekskluzywny klejnot ręcznie szlifowany w kosmicznym stopie przez pomarszczonych chińskich rzemieślników z rodzaju tych, którzy dziesiątki lat spędzają nad jedną jadeitową figurką. Mówię o aparacie z tą fajną okleiną ze skóry dinozaura.
Pamiętajcie tylko, że "to nie aparat..."
----
Za tydzień: plusy i minusy EOS'a 10D.
Jeśli chcecie wesprzeć "Fotografa niedzielnego", zaprenumerujcie The 37th Frame, magazyn dla fotografów wydawany przez Mike'a Johnstona.
W latach 1994-2000 Mike Johnston był redaktorem naczelnym magazynu PHOTO Techniques. Od 1988 do 1994 roku był redaktorem bardzo cenionego periodyku Camera & Darkroom. Choćby z tego powodu stał się jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy amerykańskiego rynku fotograficznego ostatniej dekady.
Co niedziela Mike pisze swój felieton zatytułowany "Fotograf niedzielny", w którym daje wyraz swoim kontrowersyjnym poglądom na temat przeróżnych zjawisk, jakie mają miejsce w świecie fotografii.
Mike Johnston pisze i publikuje niezależny kwartalnik The 37tth Frame, który adresowany jest do maniaków fotografii. Jego książka zatytułowana The Empirical Photographer ukaże się w 2003 roku.
Autor udzielił nam pozwolenia na przetłumaczenie i opublikowanie jego felietonów w wyrazie wdzięczności dla swoich krewnych - państwa Nojszewskich mieszkających w Oak Park w stanie Illinois.