Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Wczoraj, 3 listopada, w warszawskim Domu Aukcyjnym Rempex odbyła się druga aukcja fotografii. Zakończyła się umiarkowanym sukcesem, choć pewne symptomy każą nam z nadzieją patrzeć w przyszłość.
Do zlicytowania było ok. 150 pozycji. Jednak zamiast żmudnego "przerabiania" kolejnych prac, na które nie ma chętnych, na aukcję trafiły jedynie te pozycje z katalogu, którymi ktoś wyraził zainteresowanie przed aukcją. Dzięki temu całość przebiegła sprawnie i w pełni profesjonalnie (czyli między innymi bez sentymentów, co było piętą achillesową ostatniej aukcji zorganizowanej przez Polswiss Art). Tytułem wstępu zapewniono zebranych, że Rempex nie zamierza rezygnować z organizacji corocznych aukcji fotografii - znamy już nawet termin kolejnej edycji, który ustalono na 2 listopada 2005 roku. Na razie licytacje będą się odbywały w ramach "misji" popularyzatorskiej, tak jak ma to miejsce to z innymi aukcjami specjalistycznymi (np. rzeźby). To cieszy, choć nasuwa się pytanie, ile czasu trzeba jeszcze na tę popularyzację i kiedy w naszym kraju pojawią się kolekcjonerzy fotografii z prawdziwego zdarzenia. Na razie trudno odpowiedzieć - miejmy nadzieję, że po podwójnej dawce przyszłorocznych fotograficznych aukcji (prawdopodobnie bowiem Polswiss Art także nie spocznie na laurach) będziemy mieli większą jasność.
Wróćmy jednak do tego, co działo się wczoraj w pięknej sali na Karowej. Ostatecznie licytowano 22 pozycje, w tym jedną ze spuścizny po Ignacym Płażewskim, cztery z działu fotografii dawnej i siedemnaście z części poświęconej fotografii współczesnej. Niestety zaledwie w sześciu przypadkach możemy powiedzieć o sprzedaży, ponieważ cena osiągnęła cenę wywoławczą lub wyższą (w jednym wypadku). Pozostałe czternaście pozycji, które zlicytowano, poszło dzięki tzw. systemowi holenderskiemu, w którym licytuje się w dół od ceny wywoławczej, z tym że pierwsza oferta kończy licytację. W takim przypadku dom aukcyjny kontaktuje się z właścicielem danego przedmiotu, który wyraża zgodę na sprzedaż po niższej cenie lub też nie. Ponieważ niektóre z cen były nawet o 25 % niższe od wywoławczych, możemy się chyba spodziewać, że kilka prac nie zmieni właścicieli.
Jedną z pozycji z działu fotografii dawnej, zestaw trzech fotogramów z końca XIX w. przedstawiających Gdańsk, zakupiło Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku (cena wywoławcza: 2500 zł). Sprzedał się też Koncert morski Eustachego Kossakowskiego (cena wywoławcza: 2300 zł). Poszła jedna odbitka Tomasza Gudzowatego (Friends, cena wywoławcza: 1600 zł, cena wylicytowana: 1400). Możliwe, że właściciela zmieni teka aktów Wacława Wantucha, ale najpierw właściciel musi się zgodzić na opuszczenie ceny z 4000 zł (wywoławcza) na 3000 zł (wylicytowana). Prawdziwe emocje wywołała jednak tylko praca Natalii LL, której cenę z wywoławczej 1500 zł podbito do 2500 zł. Cieszy fakt, że nabywcę znalazła fotografia autorstwa młodego Łukasz Sokoła (rocznik 1981) - dobrze, że liczą się nie tylko znane nazwiska. Znakomita większość sprzedanych (przynajmniej warunkowo) pozycji została wylicytowana przez Internet, telefonicznie lub na podstawie ofert zostawionych przez osoby, które nie mogły być obecne na licytacji.
Trudno znaleźć klucz, według którego licytowano. Jedyną prawidłowością, którą dało się zaobserwować, była zdecydowana przewaga prac z działu fotografii współczesnej. I to by było na tyle - pozycje, które wzbudziły zainteresowanie nabywców, były tak różnorodne, jak pierwotna oferta, która znalazła się w katalogu. Może warto jeszcze zwrócić uwagę na fakt, że kupujący delikatnie zasugerowali właścicielom sprzedawanych prac, iż nieco zbyt wysoko je cenią (skądinąd wiem, że przedstawiciele Rempeksu starali się wypertraktować jak najniższe ceny wywoławcze, by zwiększyć prawdopodobieństwo sprzedaży).
Organizatorom nie można nic zarzucić. Aukcja została przeprowadzona szybko i sprawnie, ale przy zapewnieniu obecnym odpowiedniej ilości czasu na zastanowienie (licytacja odbyła się w trzech częściach z krótkimi przerwami). Fotografie zostały odpowiednio wyeksponowane i w większości wypadków dobrze opisane (choć gdy przeczytałem, że technikę wykonania prac Wacława Wantucha określono jako "piezzotintę", muszę przyznać, że poczułem się dziwnie. Rozumiem, brzmi to znacznie lepiej niż zwyczajne "druk atramentowy", ale sprawia wrażenie, jakby celem było wprowadzenie nabywcy w błąd. Jednak to zapewne pomysł właściciela, a nie domu aukcyjnego...). Jedyne, za co mógłbym zganić organizatorów, to zbyt późne włączenie do oferty aukcji dwóch pięknych fotografii Ewy Rubinstein, które prawdopodobnie właśnie z tego powodu nie znalazły nabywców.
Dla większości aukcji progiem sukcesu jest sprzedaż w granicach trzydziestu procent. Jednak aukcje fotografii w naszym kraju rządzą się swoimi prawami - nie ma żadnych zasad. Trudno cokolwiek przewidzieć. Tak jak nie rozwinął się u nas jeszcze na dobre rynek kolekcjonerów fotografii, tak nigdy nie wiadomo, co się może sprzedać, a co nie. Z jednej strony fakt, że dopiero obserwujemy powstawanie tego rynku, zdaje się usprawiedliwiać niski procent sprzedanych prac (zakładając, że właściciele poszczególnych obiektów zgodzą się na niższe ceny - inaczej będzie katastrofa). Z drugiej strony mówimy przecież o dwóch aukcjach fotografii rocznie w kraju, w którym mieszka niemal 40 milionów ludzi! Najwyraźniej rzeczywiście wszystko jest jeszcze w powijakach. Pocieszające jest jednak to, że już (?) za rok kolejna aukcja fotografii w Rempeksie.
PS. Już po aukcji sprzedano Stary portret Edwarda Hartwiga za 4000 zł. To 20 % poniżej ceny wywoławczej (wynoszącej 5000 zł), ale zawsze coś