Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Temat miesiąca
Fotografia ślubnaO wadze spotkań z narzeczonymi, potrzebie ciągłego rozwoju i o tym, że dobre zdjęcia można zrobić nawet w zwykłym parku rozmawialiśmy z Marcinem Kontraktewiczem, fotografem The Snap Shots.
Z tą fotografią to w ogóle śmiesznie wyszło. Odkryłem pewien zmysł fotograficzny w klasie maturalnej i faktycznie dzień po napisaniu ostatniego egzaminu dojrzałości poszedłem do lokalnej gazety ze swoim CV i portfolio, a dzień później już mnie przyjęli jako reportera. W zasadzie nie wiedziałem, jakie będą tego dalsze losy, ale jakoś poszło. Powiedzmy, że to się działo trochę swoim rytmem. Zawsze szukałem nowych pomysłów na siebie. Przez mojego znajomego, który zaczął fotografować śluby, wkręciłem się do firmy, w której zrobiłem swoje portfolio. Potem poszło już z górki.
Tak. Odkryłem, że śluby można robić inaczej. Wtedy bardzo mało było fotografów, którzy tak myśleli. Bardzo dużo było – nazwijmy to – typowych chałturników, którzy ze ślubów żyli, ale nie traktowali tego jako zbyt ambitnej fotografii. Wtedy też zaczęliśmy fotografować wspólnie z moją ówczesną dziewczyną. Ona też powoli wkręciła się w śluby. Tak stworzyliśmy markę Snap Studio (teraz The Snap Shots) i w 2007 roku wykonaliśmy wspólnie pierwsze zlecenia pod tym szyldem.
Jest duża zmiana jeśli chodzi o poczucie estetyki. U nas w kraju jest bardzo mały nacisk na rozwój estetyczny młodych ludzi. Plastyka w szkołach wygląda jak wygląda i mało kto ma możliwość poznania tej dziedziny szerzej, zobaczenia wystawy fotograficznej czy jakiejkolwiek innej związanej ze sztuką – szczególnie w małych miastach, gdzie dostęp do takich wydarzeń jest ograniczony. Mam wrażenie, że za granicą jest lepiej. Nie znam tamtejszego systemu edukacji, natomiast faktycznie poczucie estetyki jest w dużej mierze na wyższym poziomie niż u nas.
Mówiąc bardzo ogólnie – przemysł ślubny w zachodnich krajach jest bardziej rozwinięty i jest kilka lat do przodu. Ale my ich gonimy i naprawdę idzie nam to świetnie. Śluby i wesela są organizowane coraz bardziej ambitnie, z coraz większym przywiązaniem do detali. Nie zawsze to musi iść w parze z większym budżetem. Można mieć piękny ślub, który nie będzie drogi. Widzę, że znacznie więcej par chce przygotować ślub w sposób bardziej wyjątkowy niż miało to miejsce za czasów naszych rodziców, kiedy zatrudniało się kucharki, wynajmowało się kapelę, byle salę typu remiza i można było się bawić do rana. Estetyka nie była wyjątkowo istotna. Ale w tym momencie paradoksalnie wracamy do korzeni i z wystawnych hoteli przenosimy się do przestrzeni bliższych naturze, jednak z większą świadomością. Śluby w rustykalnych klimatach są teraz bardzo na topie.
Teraz to już oni nas znajdują. W „Snapie” w tym momencie są trzy osoby: ja, Natalia i Krystian. Działamy wspólnie i każdy z nas ma swoją działkę, za którą odpowiada. Oczywiście jest jakieś wsparcie drobnej kampanii na Facebooku – żeby o sobie przypomnieć lub wypromować posty, bo wiadomo jak to jest z ucinaniem zasięgów do odbiorców. Czasami wrzucimy coś na Instagram. Natomiast w bardzo dużej mierze to są polecenia.
Przykładamy bardzo dużą wagę do tego, żeby pary były usatysfakcjonowane nie tylko ze zdjęć i finalnego efektu, ale też z całego przebiegu współpracy. I chyba to nam się udaje. Wypracowaliśmy schemat, gdzie konflikty praktycznie nie powstają. Jeśli już są, to wskutek prostych niedomówień – ktoś czegoś nie zrozumiał. Ale to się da łatwo wyjaśnić. To nie są konflikty, które generują niezadowolonego klienta.
Jeżeli nie jest to ważniejsze, to jest to tak samo ważne jak marketing. Marketing to są działania bardziej wyrachowane, których konsekwencją są różne płatne akcje. Natomiast polecenie to jest coś, co dzieje się najczęściej poza naszą świadomością. Zazwyczaj nie wiemy tego kto, gdzie i kiedy nas poleca. Wiemy tylko, jeśli przyjdzie do nas para i powie np. „widzieliśmy jak pracowałeś u naszego znajomego i nam się to spodobało, chcemy być Twoimi klientami“.
Jestem ostatnią osobą, którą powinieneś o to pytać…
Nie chodzi o to. Bardzo cenię sobie bliską relację z moimi parami. Nawet staram się nie nazywać ich klientami, tylko właśnie moimi parami, z którymi ta relacja się zacieśnia. Często konsultant staje gdzieś pomiędzy: w komunikacji i ustalaniu pewnych rzeczy. Nie przepadam za tym. Nie mówię, że każdy konsultant tak robi i nie mówię, że konsultanci to zło, bo są to często osoby, które niesamowicie pomagają.
Jeżeli pojawia się konsultant, to i tak staram się z parą ustalić, że chcę go pominąć w naszych relacjach. Dzięki temu finalny efekt jest często dużo bardziej dopracowany. Konsultanci mają swoje metody na to, żeby ten ślub dopieścić w każdym calu. Ale mimo wszystko – jakbym miał wybierać – wolałbym trochę gorszy ślub bez konsultanta i bliską relacją niż lepszy z konsultantem, ale z formalną komunikacją itp.
Już na etapie spotkania, tej pierwszej możliwości porozmawiania na żywo, uświadamiam kim jestem, co robię, jakie są moje zdjęcia oraz jakie jest moje podejście do fotografii i do ludzi na tych zdjęciach. Chcę mieć świadomość, że oni na sto procent to rozumieją i akceptują. Jeżeli czegoś takiego nie ma, to najczęściej wspólnie dochodzimy do wniosku, że nie jestem najlepszym wyborem. Finalnie nie miewam takich par, które już mają ze mną zarezerwowany termin i potem żądają czegoś, co nie jest moją mocną stroną.
Wszystko leży w sztuce kompromisu. Nie można być za wszelką cenę nastawionym na „nie“ – wtedy nie jesteśmy w ogóle elastyczni. Właśnie ta elastyczność jest bardzo cenną umiejętnością. Natomiast musimy sobie opracować kodeks moralny fotografa. Do którego momentu możemy się nagiąć dla naszej pary. Jeżeli to nagięcie zaczyna być przegięciem, to wtedy musimy powiedzieć stop. Mamy to prawo, że to my kreujemy swoją markę i to my decydujemy o tym, w którą stronę ona pójdzie. Jeśli będziemy cały czas pracowali tak, jak nam para będzie dyktowała, to tak naprawdę będzie ciężko wypracować sobie spójny wizerunek – coś, co jest konsekwencją naszego rozwoju. W portfolio czy na Instagramie będzie to bardzo widoczne.
Nie lubię wszystkiego, co jest zbyt powszechne, powiedziałbym nawet wyświechtane i oblatane. Nie lubię miejsc i pomysłów oczywistych. Nie lubię też tandety i kiczu – czegoś, co jednak w dużej mierze kojarzy się ze ślubami. Na szczęście coraz więcej par od tego odchodzi. Z biegiem czasu pojęcie takiego klasycznego polskiego wesela się zatarło. Jednak nadal mogą też zdarzyć się pary, które lubią pewien rodzaj fotografii ustawianej i sztucznej, wręcz teatralnej i nieco pompatycznej. To mnie nie kręci. Lubię naturalność. Lubię pokazywać prawdziwych ludzi, a nie wykreowane sytuacje.
Od samego początku, gdy wchodzimy w fotografię ślubną, musimy mieć plan na siebie. Nie tylko pod kątem działań marketingowych. Chodzi o plan, jakim fotografem chcę być i jakiego rodzaju estetykę chcę prezentować w swoim portfolio. Musimy być w tym konsekwentni. Wtedy jesteśmy dla naszego odbiorcy czytelni i przewidywalni. Niestety, po drodze wielu fotografów trochę się gubi i do swoich klientów wysyła niespójne przekazy.
Czasami kupuje się nową paczkę presetów i nagle wszystkie zdjęcia w danym sezonie są obrabiane zupełnie inaczej. Albo, co gorsza, z miesiąca na miesiąc zmieniamy postprodukcję, a ona przecież jest tym, co nas definiuje. Finalny efekt to też często właśnie korekta kolorystyczna. Musimy dbać o to, żeby wszystko było spójne.
Najpierw zacznę od sprawy, którą wiele osób pomija i której nie dostrzega. Branża ślubna jest o tyle trudna, że fotograf musi być niesamowicie uniwersalny: musi umieć się odnaleźć w bardzo różnych warunkach, musi potrafić pracować z lampą błyskową i światłem zastanym, musi poruszać się w dziedzinach marketingu i PR, musi umieć zrobić dobry portret, dobry reportaż, dobry detal, martwą naturę itd. Tych umiejętności jest milion i one wszystkie składają się na nasz obraz. Musimy każdą z tych dziedzin dopieszczać.
Obok tych wszystkich umiejętności, które da się wypracować i wykształcić, jest jeszcze nasza osobowość. Jest ona często decydującym czynnikiem. Dużo par decyduje się na jakiegoś fotografa, bo go polubi albo rezygnuje z jego usług, bo się nie dogadują. Ta relacja jest tak samo ważna, jak jakość naszych usług. Kilkukrotnie spotkałem w swojej przygodzie fotograficznej pary, z którymi był ewidentny zgrzyt. Zdarzyło mi się pracować z jedną taką para i to nie była miła współpraca. To było traktowanie się w bardzo przedmiotowy sposób, co mi się wcale nie podobało. Dlatego w tym momencie na spotkaniu skupiam się, żeby nie tylko pokazać swoją pracę, ale też pokazać siebie i poznać parę. Bo spotkanie z klientem nie tylko polega na pozyskaniu zlecenia, ale też na wysłuchaniu, doradzeniu, czyli czasem na czymś, co wcale nie wiąże się z fotografią.
Często przez większą część spotkania słucham różnych rzeczy i mówię o rzeczach niezwiązanych z moją pracą. Wtedy to jest naturalna rozmowa, a nie rozmowa klient – zleceniobiorca. To jest spotkanie z kimś, komu chcemy w jakiś sposób pomóc, a wypadkową takiej rozmowy może być podpisanie umowy, ale nie zawsze musi.
Na spotkaniu na żywo, czy też na Skype, widzimy twarze i emocje ludzi. To jest znacznie lepsze niż maile, bo w nich często wiele osób porusza się w sposób formalny. Ta formalność powoduje, że nie możemy wyczytać, z kim mamy do czynienia. Często za bardzo formalnymi mailami stoi bardzo wyluzowany człowiek, który przyzwyczaił się, że w taki sposób się pisze.
Kontakt bezpośredni jest o tyle ważny, że możemy wyłapać wszystkie niuanse i mikroprzekazy, które wyczytamy z mowy ciała. Kiedy słuchamy jakiejś wypowiedzi czy mówimy do kogoś, to musimy obserwować, jak na to reaguje. Często drobne grymasy powodują, że już widzimy, czy powiedzieliśmy coś, co się nie spodobało. Wtedy możemy na to zareagować. To powinno opierać się na luźnej, koleżeńskiej rozmowie.
Często też, poznając nowego człowieka, od razu wiemy, czy się z nim polubimy, czy też nie. Takie pierwsze wrażenie działa. Jednak to my jesteśmy w gorszej sytuacji, bo to my staramy się, żeby nas polubiono. Jeżeli para nas nie polubi, to nic z tym nie zrobimy.
Nie możemy też udawać kogoś, kim nie jesteśmy, bo tego nie da się ukryć na dłuższą metę. Taka kreacja jest fałszywa. Jest wielu fotografów, którzy są niesamowicie charakterystyczni w swoich zachowaniach. Zdarzało się, że spotkałem osoby, które próbowały to kopiować… i to nie działa. Oczywiście może zadziałać przez rok, ale nie da się zawsze udawać, bo to jest tylko kreacja.
Bardzo rzadko. Jeżeli już pytają, to z czystej ciekawości lub z samego zainteresowania fotografią. Nie jest to już czynnik decydujący. Jeśli mówię, że fotografuję na Fujifilm, to nie jest tak, że ktoś się rozmyśli, bo nie pracuję na pełnoklatkowej lustrzance. Finalnie liczy się efekt.
To są stwierdzenia rzucane przez osoby, które nie miały możliwości prawdziwego przetestowania tego sprzętu. Widzę praktycznie same plusy pracy na bezlusterkowcach – w moim przypadku na Fujifilm. Oczywiście to są dwa różne systemy (pełna klatka i APS-C) i w każdym z nich są zalety i wady. Dla mnie pierwszym najważniejszym czynnikiem jest fakt, że jestem znacznie bardziej elastyczny i mobilny. Często podróżuję za granicę i wtedy wielkość bagażu jest bardzo ważna. Kiedy biorę ze sobą trzy aparaty i komplet obiektywów, w systemie bezlusterkowym bagaż jest dwukrotnie mniejszy i lżejszy.
Bardzo często czułem po całym zleceniu ból pleców i ramion. Lustrzanki ważą swoje i nie lubię, kiedy mam poczucie, że sprzęt mnie ogranicza. Z lustrzankami po ośmiu, dziesięciu godzinach pracy czułem się wyczerpany i zmęczony fizycznie. A z Fuji ta swoboda poruszania się oraz pracy jest po prostu większa.
Inne rzeczy typu jakość obrazu, dopuszczalne ISO, prędkość autofokusa już dawno się wyrównały. Momentami w tych parametrach bezlusterkowce spokojnie prześcigają nawet topowe lustrzanki. Ciemny kościół to już nie problem. Zawsze da się fotografować na ISO 6000, a to jest wartość już praktycznie w każdym segmencie profesjonalnym, czy to Canon, Nikon, Fujifilm lub Sony, spokojnie akceptowalna. To optyka powinna być dla nas ważniejsza: jasne stałki typu f/1.4, f/1.8. Jeżeli mamy takie szkła, to rzadko kiedy będziemy musieli użyć ISO większego niż 5000, czy 6000.
Nie widzę takiej potrzeby. Trafiam na takie pary, które mi ufają i wiedzą, że muszę się wywiązać z mojego zlecenia i mogę to robić nawet pudełkiem od zapałek – byleby finalnie w albumie mieli ładne zdjęcia. Wiem, że jeszcze gdzieniegdzie pojawia się takie stwierdzenie, że sprzęt musi być duży, aby fotograf wyglądał bardziej profesjonalnie. Natomiast staram się z tym usilnie walczyć.
Myślę, że jest to często problem takiego polskiego niedowartościowania – duże obiektywy, duże aparaty i fotograf, który jest w centrum uwagi. A ja lubię się wtapiać w tłum. Lubię być dyskretny i lubię kiedy ludzie, których fotografuję, myślą, że jestem jednym z gości. Nie często zdarza się, żeby ktoś komentował mój sprzęt. Czasami są to typowi fotoamatorzy, ale nie są to negatywne opinie i naprawdę zdarzają się niesamowicie rzadko.
Jest ich masa i tak naprawdę moglibyśmy o tym gadać i gadać. Nawet kiedyś na swoim blogu humorystycznie opisałem kilka typów. Dla mnie najbardziej uciążliwi są „wujkowie fotografowie“, którzy utrudniają mi pracę. Reszta to cały koloryt wesela i faktycznie powtarzalność tych charakterów jest dosyć duża. W grupie 100/150 osób, te typy się pojawiają i są dosyć schematyczne.
To wszystko zależy, z kim mamy do czynienia. Niektóre osoby już widać przed samą ceremonią. A to właśnie moment ceremonii jest najważniejszy. Po pierwsze, to jest ta chwila, której nie da się odtworzyć. Po drugie, mamy bardzo mało czasu, aby zrobić dobre zdjęcia. Jeżeli już na początku widzimy, że ktoś taki się pojawia, to fajnie jest – zanim jeszcze dojdzie do spięcia – podejść, poprosić i powiedzieć, że jestem zatrudnionym fotografem i muszę postarać się wykonać jak najlepszy materiał. Jeśli mamy do czynienia z rozsądnym człowiekiem, to on to zrozumie. Czasami jednak są osoby, które niestety tego zrozumieć nie potrafią, ale to jest na szczęście rzadkość.
Mimo wszystko, gdy dochodzi do takiego kryzysu, to staję się takim niemiłym człowiekiem i walczę o to, abym to ja miał najlepszy kadr, wchodząc często bezpośrednio przed aparat. Nie mogę się liczyć z taką osobą, bo to ja jestem fotografem, którego ktoś potem będzie rozliczać z tego, co zrobiłem. Można się wtedy tłumaczyć, że ktoś nam przeszkadzał, ale lepiej, jeżeli takiego tłumaczenia nie będziemy musieli użyć. Parze młodej niewiele to wyjaśni.
Już na etapie spotkania z klientem opowiadam o różnych sytuacjach, które miałem w swoim fotograficznym życiu. Przytaczam historie, żeby oni wyciągnęli z nich wnioski. Zawsze podkreślam, że jeśli mają w swojej rodzinie osoby, które tak się zachowują, to zachęcam, aby zasugerowali im, żeby tego nie robili lub robili to w sposób dyskretny.
Samo fotografowanie to jest około 30% czasu. Zaś przed zleceniem i po nim jest wszystko to, co się dzieje obok: praca nad stroną internetową, nad portfolio, wymyślanie nowych metod rozwoju. Czasami to jest poszukiwanie nowego dostawcy na albumy, fotoksiążki i odbitki. Czasami postawienie nowego bloga. Są to także szeroko pojęte działania reklamowe, spotkania z parami i wymiana maili. Po samym zleceniu przychodzi selekcja materiału, obróbka, zrobienie sesji, do której często dochodzi podróż. Tej pracy jest bardzo dużo.
Fotograf ślubny, który jest zaangażowany, powinien pracować w normalnym wymiarze godzin, czyli od poniedziałku do piątku i skupiać się na wszystkim tym, co nie jest związane z trzymaniem aparatu w rękach. A w sobotę iść i zbierać z tego plony, robić zdjęcia na zleceniu, które dzięki temu wszystkiemu pozyskuje.
Często już w dniu ślubu drukuję na drukarce Instax Share kilka odbitek, które wręczam parze, żeby już mieli taki przedsmak. To jest bardzo fajny prezent. Zdarzały mi się momenty, w których pary się wręcz popłakały, jak zobaczyły te fotografie. To nie zawsze są zdjęcia „the best of the best“, bo przejrzeć cały materiał w ciągu pracy jest trudno – wybiera się kilka najważniejszych ujęć. Używam tego jako prezentu na pożegnanie. Potem cały materiał jest backupowany, wysyłany w chmurę i następuje etap selekcji i obróbki.
Nie widzę sensu w pokazywaniu surowego materiału i oddawaniu półproduktu. Nikt o zdrowych zmysłach w branży tego nie robi. Chcę, żeby materiał, który daję, był od początku do końca kompletny. Z całego materiału – a jest to często kilka tysięcy zdjęć – odrzucam te, które z jakiegoś powodu nie wyszły. Wszystkie pozostałe udane zdjęcia wybieram i oddaję parze jako pełnoprawny materiał. Czasami zdjęć jest 300, czasami jest ich 700. Biorę na siebie odpowiedzialność za czas pracy, który na to poświęcam. Uważam, że oddawanie półproduktu czy żądanie dodatkowych pieniędzy za więcej zdjęć jest w moim odczuciu złym pomysłem. Oczywiście szkoły są różne i nie neguję racji osób, które tak robią. Ja wypracowałem sobie taki schemat pracy i jestem z niego zadowolony. Jeśli inny sposób dla nich działa, to droga wolna.
Mam też taki komfort, że z Natalią podzieliliśmy się pracą – to ona odpowiada za obróbkę, ja za selekcję. Wybrany materiał wysyłam do niej i ona siedzi w Lightroomie, robi dłubaninę, której osobiście nie lubię i wiem, że ona to robi lepiej. Jeżeli robimy równe zdjęcia, dobrze naświetlone i konsekwentne, to edycję da się uprościć synchronizacją. Doszliśmy do takiej wprawy, że faktycznie obróbka trwa krótko – zajmuje do dziesięciu godzin.
Przez lata wypracowaliśmy umowę, która jest napisana prostym językiem. Nie jest to umowa, która ma szereg zabezpieczeń i obwarowań. W punktach jest tam wypisane to, jak pracuję i co gwarantuję, a czego zagwarantować nie mogę. Gwarancja o tym, że mam sprzęt zapasowy, że robię backup danych, że nie odpowiadam za sytuacje, w których z przyczyn losowych nie dojadę na zlecenie. Pary informuję w umowie, że zatrudnienie filmowca może utrudnić mi pracę, to samo z gośćmi, o których rozmawialiśmy. Jest informacja, że nie ponoszę odpowiedzialności za to, że ktoś zepsuje mi kadr. Teraz bardzo ważny dla mnie punkt. Na sesji mam prawo weta, jeżeli para będzie oczekiwała ode mnie zdjęć, które rozmijają się z estetyką moich zdjęć.
Różnie. Teraz bardzo mocno zmieniła się tendencja i sesje narzeczeńskie w dużej mierze wypierają sesje poślubne. Coraz więcej par mówi, że zdjęcia w ciuchach ślubnych chcą sobie zrobić w dniu ślubu, a w innym terminie woleliby w normalnych ubraniach, bo – tu cytat - „nie chcą pajacować“. Oczywiście to nie dla wszystkich musi być pajacowanie. Niektórzy się w tym świetnie odnajdą, robię też takie zdjęcia i się pod nimi chętnie podpiszę. Natomiast jeśli ktoś tego nie czuje, to złym pomysłem byłoby zmuszanie do tego. Ale coraz mniej par chce sesji w innym dniu. Ta liczba sesji spadła o dobrą 1/3.
Podejście do tematu ślubu się zmieniło. Mało osób czuje potrzebę ponownego wskakiwania w stroje ślubne. Wolą to zminimalizować do wykonania takich zdjęć w dniu ślubu, a w innym terminie są to sesje często dużo bardziej naturalne. Mniej kreowane. Natomiast jeśli pary pytają o sam pomysł na sesję, to mówię, że nie mam żadnych. Staram się, żeby to była sesja o nich, a nie moja kreacja. Wtedy zaczynamy rozmowę o tym, kim oni są, co lubią robić, co ich interesuje, jakie miejsca znają, jakie lubią, czy mają jakiś sentyment. Jeżeli w trakcie takiej rozmowy wyłapię coś, co uznam, że jest fajnym pomysłem na sesję, to wtedy im to powiem.
Ale to nie jest tak, że gdy przychodzi do mnie para, która nie ma pomysłu, to im nie zrobię sesji. Dobre zdjęcia można zrobić nawet w zwykłym parku. Wystarczy wybrać się o wschodzie czy zachodzie słońca i pójść na polanę. Jeżeli nawiążemy fajną relację z parą, to zrobimy dobre zdjęcia. Staram się, aby tło za nimi nie było ważniejsze od nich. To w pierwszej kolejności mają być zdjęcia o nich, a nie o miejscu, w którym oni są. Oczywiście fajnie jest wyjechać na Islandię czy do Włoch, ale jeżeli to będzie ważniejsze od ich emocji na zdjęciach, to zrobimy typowe turystyczne ujęcia i nic więcej. A to emocje są czymś ważniejszym.
Nie ocenię żadnej z tych dróg, bo uważam, że każda z nich ma sens. Kiedyś miałem na stronie podany cennik, ale zauważyłem, że gubił się moment komunikacji. Dużo par wchodziło na niego i oceniało, czy ich stać i na tym się ich podjęcie decyzji kończyło. Mimo wszystko wolałbym, żeby do mnie napisali o swoich planach. Wtedy się do tego odniosę i wyślę im ofertę – często z propozycjami, co według mnie jest adekwatne do ich potrzeb.
W tym momencie mam bardzo prosty cennik i wiem, że jestem jedną z niewielu osób w Polsce, która przygotowała go w taki sposób. Na ślubach pracuję relatywnie krótko. Mój podstawowy pakiet to jest osiem godzin reportażu i do tego można dobierać kolejne godziny. To wydłuża pracę, zwiększa cenę oraz liczbę dostarczanych zdjęć. Na tym cennik – jeśli chodzi o dzień ślubu – się kończy. Potem dochodzą takie rzeczy jak opcjonalna sesja i dodatki typu fotoksiążka. Ale to wszystko się zamyka w bardzo prostych wyborach. To nie jest nic skomplikowanego, a już na pewno to nie są pakiety (srebrny, złoty, platynowy), które często nie są skrojone pod konkretny dzień.
Jeżeli mam zakres godzinowy, to możemy go w bardzo elastyczny sposób wykorzystać. Nie określam, że muszę być dwie godziny na przygotowaniach, godzinę na ceremonii i trzy godziny na przyjęciu. Dopasowujemy sobie to do potrzeb.
Powinniśmy mieć zawsze w rękawie argumenty, dlaczego jesteśmy drożsi niż konkurencja. Często pary widzą tylko finalny produkt, a nie myślą o tym, że podchodzimy do wszystkiego profesjonalnie: mamy zapasowe aparaty, świetną optykę, legalny biznes i dbamy o wszystko, aby cena szła w parze z jakością. Jeżeli stajemy w pojedynku z fotografem, który tego wszystkiego nie ma, to wiadomo, że jest on w stanie zaoferować niższą cenę. Dlatego fajnie jest przedstawić swoje zalety i wytłumaczyć, dlaczego za tę usługę żądamy więcej.
Staram się dbać o jakość produktów, żeby nie tylko były świetnie wykonane, ale i estetyczne oraz spójne z rodzajem fotografii, jaki robię. Wiele osób przykłada wagę do tego, jak finalny produkt będzie oprawiony. Ludzie to doceniają, ale nie wszystkich od razu jest na to stać. Zawsze podkreślam, że album to jest rzecz, którą można później domówić – nie trzeba się decydować od razu. Lepiej jest przeznaczyć budżet na wykonanie fotografii, bo zdjęć się już nie odtworzy.
To, jak ostatecznie przekazujemy swój produkt, jest niesamowicie ważne. Chociaż to też się zmienia. Kiedyś standardem było oddawanie zdjęć na płytach. Potem na pendrive, który wciąż jeszcze funkcjonuje. Też wręczam swoim parom pendrive’y. Natomiast wielu fotografów mówi, że to jest już zbyteczne. Większość osób już trzyma dane w chmurze i pendrive jest tylko symboliką. Ale głupio bym się czuł, nie dając parze nic – jeżeli nie zamówi dodatku – i mówiąc „pobierzcie sobie zdjęcia z Dropboxa”. Wtedy wolę przekazać im coś symbolicznego.
Teraz jest bardzo trudno zacząć. Konkurencja w tej branży w Polsce jest gigantyczna. Kiedy zaczynałem, dobrych i ambitnych fotografów, którzy wychodzili przed szereg, było niewielu. W tym momencie jest ich naprawdę dużo i konkurencja nabrała takiego tempa, że ciężko jest dogonić nowe marki i nazwiska. Nie mam pojęcia, co by było, gdybym zaczynał. Nie mam pojęcia, czy byłbym w stanie osiągnąć to, co osiągnąłem. Może nie (śmiech!).
Na pewno dostęp do wiedzy i rozwiązań jest dużo większy. Ceny sprzętu są mniejsze i ten próg wejścia jest łatwiejszy. Mamy setki grup, z których możemy czerpać inspiracje. Młodzi fotografowie z tego korzystają i dzięki temu już po jednym, dwóch sezonach wchodzą na bardzo wysoki poziom. Jednak żeby się wybić do najwyższej półki, to nadal potrzeba czegoś więcej. To nie może być tylko rzemieślnictwo. To musi być tak zwany talent. Pomysł na siebie i trochę unikatowość, osobowość. To są takie drobiazgi, ten jeden procent, który definiuje nas jako osoby, które wychodzą poza „szarą masę“.
Wymyślanie koła na nowo – powiem brutalnie. W tej branży, przy takim tempie, jest to coraz trudniejsze. Coraz trudniej jest przeskoczyć poziom, który panuje na świecie. Teraz wyjazd do Wenecji czy na Islandię jest prosty – nie jest to duży wydatek. Nie jest wielkim problemem zrobić kilka zdjęć do portfolio. Jednak chodzi o ty, by te miejsca pokazać w inny sposób niż pokazała je setka fotografów przed nami. I to jest trudne. Tu wchodzi kreatywność i talent – to, czego na grupach na Facebooku się nie nauczymy.
Na naszych warsztatach ciągle pada pytanie: co zrobić, żeby się wybić. Tak naprawdę to wszystko, o czym mówiliśmy, musi się złożyć w spójną całość i nie można niczego zaniedbać. Przysłowiowe rozdawanie ulotek już się nie sprawdza. Social Media są miejscem, które faktycznie wychodzi do klienta i musimy umieć się w nich poruszać. Umieć pokazać swoją osobowość, a nie tylko obrazek. To nie jest tak, że na warsztatach dowiemy się, jak osiągnąć sukces. Przecież jak idziemy na lekcje pianina, to nie możemy spytać, co zrobić, aby wygrać w konkursie chopinowskim – no musisz grać i musisz być w tym lepszy od innych. My na warsztatach pokazujemy drogę i cel, ale to, co się z tą wiedzą zrobi, to już należy do fotografa i zawsze trzeba mieć swój rozum. Indywidualności wychodzą z osób, które fotografują przewrotnie – zupełnie inaczej.
Bardzo różnie. Ale w tym momencie świat jest globalną wioską i bez większego problemu osiągalna jest praktycznie każda część globu, a co dopiero Polska. Często słyszymy: pracuję w małej miejscowości i mam problem z pozyskaniem klienta, który doceni moją fotografię. Jednak co nas ogranicza w tym, aby wyjść z tej miejscowości? Często wystarczy wsiąść w samochód i pojechać do większego miasta, gdzie klient może być dużo bardziej ambitny. I fotograf, jeśli jest ambitny, to takiego klienta powinien szukać, a nie marudzić, że nie ma osób, które doceniają jego fotografię. Niestety, ale trzeba zmienić ten rejon – to jest brutalna prawda. Trzeba szukać dalej.
Ciągły rozwój i gonienie siebie samego. To nie chodzi o gonienie rynku, bo to możemy robić w nieskończoność, tylko cały czas rzucanie sobie nowych wyzwań. Zawsze mam tak, że jak tylko zaczynam nowy sezon, to patrzę na swoje zdjęcia sprzed roku i myślę: kurczę, mogłem to zrobić lepiej. To mnie motywuje, żeby każdy kolejny sezon był lepszy. Ale uważam też, że zawsze można lepiej. Najgorsze jest stwierdzenie, że „jestem najlepszy na świecie i nic nie muszę“.
Wielu fotografów powtarza jak mantrę, aby nie robić tylko ślubów. Trzeba rozwijać się także w innego rodzaju fotografii, aby śluby nie stały się tylko naszą pracą, bo szybko się wypalimy. Musimy też rozwijać się w osobistych projektach. Kiedy nie pracuję na ślubach, biorę aparat i staram się raz na jakiś czas zrobić prywatne zdjęcia i często są one zupełnie inne niż ujęcia ślubne. Próbuję czegoś innego i mam jakąś odskocznię. Lubię fotografię podróżniczą, a jako że podróżujemy bardzo dużo – staram się nie jechać tylko na zlecenie, ale też pomiędzy robić zdjęcia streetowe, a nawet tak zwane „widoczki“.
wykorzystane zdjęcia: fot. Marcin i Natalia Kontraktewicz / The Snap Shots