Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
Bez większego zaangażowania przeglądałem niedawno w Internecie test aparatu, który od razu wydał mi się zupełnie obcy i dość egzotyczny - nazywa się Canon PowerShot S5 IS. Został opisany jako "kompaktowy ultrazoom z najwyższej półki ze stabilizowanym, 12-krotnym zoomem oferującym zakres ogniskowych 36-432 mm" (mowa oczywiście o odpowiedniku w małym obrazku).
Zdziwił mnie nieco fakt, że mimo tak dużego przedziału ogniskowych, obiektyw nie krył mojego ulubionego zakresu, czyli od 28 do 85 mm. (A gdybym był już wyjątkowo rozpasany i zachłanny - od 24 do 105 mm, ale to już chyba byłaby przesada...).
Zoomować czy nie zoomować? Oto jest pytanie...
Wciąż nie mogę się przekonać do określenia "ultrazoom", ale to pewnie zwykłe uprzedzenie. Warto jednak pamiętać, że powszechna akceptacja zoomów to dość świeże zjawisko. Mój pierwszy "poważny" obiektyw był typu Varifocal (i marki Konica, ale to mało ważne), czyli prawie jak zoom, tyle że po każdej zmianie ogniskowej trzeba było od nowa ustawić ostrość. W tamtych czasach (połowa lat 70. ubiegłego wieku) uważało się go za cud techniki. Szkoda że było to okropnie duże i ciężkie szkło - to właśnie od tamtej pory jestem uprzedzony do obiektywów zmiennoogniskowych. I mimo że mój obecny aparat kupiłem w zestawie z zoomem (który nawet zachowałem i którego używam), pewien stopień niechęci wciąż ukrywa się gdzieś w podświadomości.
W tamtych okresie praktycznie żaden zawodowiec nie używał zoomów. Akceptacja obiektywów tego typu dokonała się oddolnie - od segmentu amatorskiego. Bez dwóch zdań w latach 70. a nawet na początku lat 90. ubiegłego wieku fotografowanie zoomem wiązało się z pobłażliwym traktowaniem przez co bardziej zaawansowanych amatorów, ponieważ jakość optyczna tych obiektywów znacząco odbiegała od jakości "prawdziwych" szkieł.
Dopiero pod koniec lat 80. sytuacja zaczęła się nieco zmieniać. Przetestowałem wtedy dla pewnego amerykańskiego czasopisma obiektyw Zeiss Contax 35-70 mm F3.4. Byłem pod wrażeniem odważnych zapewnień producenta, że jakość optyczna tego obiektywu dorównywała poszczególnym stałoogniskowym odpowiednikom. Spisywał się nawet całkiem nieźle, no - może poza winietowaniem przy pełnej dziurze i dystorsją beczkowatą przy najszerszym kącie, od których ówczesne stałoogniskowce 35 mm były zupełnie wolne.
Zresztą przez większą część historii fotografii (przynajmniej do lat 60. XX wieku) gros "poważnych" fotografów używało aparatów, do których nawet nie było obiektywów zmiennoogniskowych. Nie licząc pojedynczych wyjątków, do kamer wielkoformatowych, hasselbladów i dalmierzowców leiki można było podpiąć wyłącznie szkła stałoogniskowe. Inne aparaty - takie jak średnioformatowe mieszkowce czy rolleifleksy - miały w ogóle tylko jeden obiektyw, zamontowany na stałe.
Wielu fotografów, nawet kilku wielkich, używało głównie jednego obiektywu, a w zasadzie jednej ogniskowej. Przyznaję, że zawodowcy wykonujący różne zlecenia musieli mieć nieco większy wybór, żeby być w stanie wykonać odpowiednie zdjęcia w najróżniejszych sytuacjach. Ale i oni ograniczali się do trzech, czterech szkieł. (Większy wybór był czasem niezbędny też z innych względów. Mój znajomy fotograf przekonywał - a były to lata 80. - że nie znosi ogniskowej 28 mm, lecz musi mieć w swojej torbie taki obiektyw na wypadek, gdyby jakiś dyrektor artystyczny zapytał: "A jak to będzie wyglądało przez 28 mm?").
To jednak fotoamatorzy, hobbyści stworzyli silną, stale rosnącą grupę kolekcjonerów i sprzętowych fetyszystów. I to właśnie oni mieli w swoim arsenale najwięcej obiektywów - a przynajmniej ci, których było na to stać. Nikt inny nie potrzebował zestawów sześciu, ośmiu, dziecięciu a nawet dwunastu obiektywów, z których zbieracze byli tak dumni.
Standardowy zestaw składał się z dwóch lub trzech szkieł, w zależności kogo zapytać. Większości osób wystarczał lekko szeroki kąt i niezbyt długie tele - np. 35 lub 50 mm i 85/90/105 mm. Nieco wcześniej nierzadko spotykało się fotografów używających pary 50 i 135 mm.
Przez wiele lat, kiedy najwięcej fotografowałem zawodowo, zadowalałem się "trzydziestką piątką" i krótkim tele 85 mm. Inne opcje sprowadzały się do jednego obiektywu (zazwyczaj 35 lub 50 mm) lub trzech szkieł, kiedy to standardowej "pięćdziesiątce" towarzyszyło szerokie 28 mm i długoogniskowe 105 mm.
Kiedy w latach 60. zaczęły dominować małoobrazkowe lustrzanki jednoobiektywowe, modnie było mieć długie tele - zazwyczaj 180 lub 200 mm. (Nawiasem mówiąc, jednym z najwcześniejszych obiektywów 180 mm było szkło o nazwie Olympia Sonnar, ówczesne supertele zaprojektowane przez Zeissa na Igrzyska Olimpijskie w Berlinie w 1936 roku). Próbowałem się kiedyś przekonać do 180 mm, ale uznałem, że mam za mało miejsca, żeby cofnąć się dostatecznie daleko, by zrobić sensowne zdjęcie - nawet gdy chciałem sfotografować księżyc, który choćbym nie wiem czego próbował, był dla mnie za duży. Wszystkich nie zadowolisz.
Za każdym razem, kiedy podczas dyskusji na mojej stronie powtarzam to, co zaraz napiszę, wywołuję duże poruszenie wśród użytkowników zoomów. Ale ja naprawdę wciąż uważam, że jednym z najlepszych sposobów na wytrenowanie "fotograficznego oka" i poprawienie zdjęć jest ograniczenie liczby używanych ogniskowych do jednej, dwóch, a najwyżej trzech. I oczywiście tyluż osobnych stałoogniskowych obiektywów.
Zestaw idealny
Całkiem niedawno zostałem poproszony o polecenie "zestawu idealnego" - Świętego Grala wielu amatorów szykujących się do zakupu. Moja odpowiedź była czysto teoretyczna, bo nie mam ani tych szkieł, ani aparatu, do którego można by je podpiąć. Jako zestaw idealny rekomendowałem dwa obiektywy: Summicrona M 28 mm i Summiluksa M 75 mm.
Czemu właśnie one? Oba są jasne, dają świetną jakość obrazu znajdującego się w płaszczyźnie ostrości i całkiem ładny bokeh (sposób oddania nieostrości), czego nie można powiedzieć o większości współczesnych obiektywów. Oba też pasują do kilku starych aparatów różnych producentów. Jeden i drugi obiektyw został znakomicie wykonany, tak by przetrwały dziesięciolecia. Oba są stałoogniskowcami, dzięki czemu moim zdaniem łatwiej nauczyć się, jak pokazują świat. Wybrałem tylko dwa m.in. dlatego że ograniczone opcje również pozytywnie wpływają na nasze fotograficzne spojrzenie. Gdybym mógł wybrać dowolny zestaw szkieł, zażyczyłbym sobie właśnie tych dwóch - także dlatego że jeśli chodzi o obiektywy fotograficzne, te dwa są bliskie maksimum jakości, jaką da się dziś uzyskać.
Nie oszukujmy się jednak - w dzisiejszych czasach to już wcale nie jest kwestia jakości. Niemal wszystkie współczesne obiektywy mogą zapewnić dobre rezultaty. Gdybyśmy rozrysowali to na wykresie, szkła dostępne teraz na rynku byłyby stłoczone gdzieś w okolicach najlepszych osiągów. Co więcej - zdjęcia, które zyskałyby dzięki lepszemu obiektywowi, widzę już coraz rzadziej (czytaj - prawie nigdy). Lubię stałoogniskowce, ponieważ moim zdaniem pomagają lepiej widzieć (fotograficznie, oczywiście), ale dziś jedynymi fotografami używającymi "stałek" ze względu na jakość optyczną są koneserzy lubujący się w szczegółowych analizach. To oni bez końca dyskutują, który obiektyw jest minimalnie lepszy od drugiego, który ma lepszy bokeh (tutaj całą winę biorę na siebie...). Ale oczywiście nikomu nie udało się jeszcze udowodnić, że jakiś obiektyw o rozdzielczości nieznacznie większej od innego zapewni lepsze zdjęcia. Jakość fotografii (niektórzy z pewnością westchną tu: "niestety...") nie zależy od rozdzielczości. W przeciwnym wypadku znacznie więcej osób byłoby znakomitymi fotografami!
A ja i tak nie kupiłbym "ultrazooma" z 12-krotnym obiektywem, który zaczyna się przy odpowiedniku 35 mm w małym obrazku. Ale zawsze byłem nieco inny...
----
Fotograficzny blog Mike'a: The Online Photographer
Zaprenumerujcie biuletyn Mike'a Johnstona www.37thframe.com
Książki Mike'a i darmowe pliki do pobrania: www.lulu.com/bearpaw
Więcej zrzędzenia, głównie o polityce: quotidianmeander.blogspot.com
Podyskutuj o "Fotografie niedzielnym" na Forum Fotopolis.
W latach 1994-2000 Mike Johnston był redaktorem naczelnym magazynu PHOTO Techniques. Od 1988 do 1994 roku był redaktorem bardzo cenionego periodyku Camera & Darkroom. Choćby z tego powodu stał się jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy amerykańskiego rynku fotograficznego ostatniej dekady.
Co miesiąc (przedtem co niedziela) Mike pisze swój felieton zatytułowany "Fotograf niedzielny", w którym daje wyraz swoim kontrowersyjnym poglądom na temat przeróżnych zjawisk, jakie mają miejsce w świecie fotografii.
Mike Johnston pisze i publikuje niezależny kwartalnik The 37th Frame, który adresowany jest do maniaków fotografii. Jego książka zatytułowana The Empirical Photographer ukazała się w 2005 roku.
Autor udzielił nam pozwolenia na przetłumaczenie i opublikowanie jego felietonów w wyrazie wdzięczności dla swoich krewnych - państwa Nojszewskich mieszkających w Oak Park w stanie Illinois.