Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Dlaczego czasem trzeba zostawić aparat w domu
Archiwizując niedawno swoje stare zdjęcia, zastanawiałem się, które z nich są najlepsze. Ułożyłem sobie nawet w myślach najlepszą dziesiątkę i okazało się, że są na niej jedynie klatki, których nigdy nie zrobiłem. Doskonały moment, genialne światło, szczęśliwe ułożenie wszystkich elementów w kadrze, ale skończył się film, zacięła migawka, nie zdążyłem zmienić obiektywu na bardziej odpowiedni (nie mam ani jednego zooma) lub po prostu nie miałem ze sobą aparatu. Cóż, zdarza się. Wtedy pewnie przeklinałem i złościłem się potwornie na siebie oraz swój sprzęt, marząc o lekkim i wszystkomogącym aparacie, z którym nie rozstawałbym się nawet śpiąc.
Dziś myślę, że w sumie nic takiego się nie stało. Z chwilami, kiedy nie zrobiłem swoich najlepszych zdjęć, wiążą się bowiem mocne (jeśli nie najmocniejsze) wspomnienia. Oprócz samych niedoszłych fotografii pamiętam wszystkie szczegóły otoczenia i światła, zapach traw i siłę wiatru, a także cały kontekst towarzyski tamtych chwil - przyjaciół, z którymi wtedy byłem i to, co wtedy robiliśmy.
W kinowej wersji Simpsonów jest scena, w której dziadek Barta doznaje religijnej iluminacji w kościele. Widzimy jak ktoś natychmiast wyciąga z kieszeni komórkę i zaczyna fotografować/filmować tę dziwną scenę. Trudno o bardziej wierny obraz dzisiejszych zwyczajów. Scena ta jest kwintesencją tego, co widzimy wokoło. Wszyscy ciągle fotografują, chcąc mieć pamiątkowe fotografie z całego swego życia.
Czy jednak to ciągle zapisywane w obrazach życie jest życiem prawdziwym? Czy wszystkie wydarzenia, które potem oglądamy na zdjęciach, rzeczywiście przeżyliśmy? Czy tłum fotografów i kamerzystów tłoczący się wokół dzieci podczas ich pierwszej komunii nie odbiera - zarówno samym dzieciom, jak i ich rodzicom - możliwości spokojnego przeżycia tego dnia? Czy turysta biegający od zabytku do zabytku z aparatem w jednym ręku i z przewodnikiem w drugim rzeczywiście pozna miasto, w którym właśnie jest? Czy podczas ślubu swojej córki rodzice nie woleliby oglądać tego, jak składa przysięgę, zamiast patrzeć na plecy kamerzysty?
Przykłady podobnych zachowań można mnożyć w nieskończoność. Wydaje się, że czasem samo zrobienie zdjęć jest ważniejsze od wydarzenia, które chcemy uwiecznić. Oczywiście rozumiem potrzebę ciągłego fotografowania - sam przez wiele lat praktycznie nie rozstawałem się z aparatem. Zastawiam się jednak, czy rzeczywiście potrzebujemy tysiąca zdjęć ze ślubu albo dwóch tysięcy zdjęć z wycieczki do Florencji. A może lepsza byłaby jedna fotografia, ale za to taka, która uruchamia w naszej głowie całą masę skojarzeń? Zamiast biegać w wielkim stresie z listą "najlepszych miejsc" do odhaczenia warto chyba posiedzieć w spokoju, wypić kawę i przyjrzeć się mieszkańcom miasta. Zobaczyć, co ich interesuje i co jest dla nich ważne. Może warto pospacerować trochę bocznymi ulicami i pomyśleć, co stanowi o charakterze danego miejsca? Albo pójść do muzeum i zobaczyć, jaka sztuka towarzyszy od wieków jego mieszkańcom. A potem spróbować w miejscowej restauracji potraw z lokalnych produktów i napić się popularnego wśród tubylców trunku. I dopiero później nacisnąć spust migawki, robiąc kilka zdjęć będących podsumowaniem naszych przemyśleń. Może lepiej kupić cudze zdjęcie (kolekcjonerską odbitkę, pocztówkę, album), które lepiej odda nastrój naszych wędrówek? Zapewniam, że w wielu przypadkach powie nam więcej o przeżytych chwilach niż oglądane po 5 latach zdjęcie typu "ja na tle któregoś kościoła gdzieś". Szybkość życia i bezmyślność zwiedzania sprawiają, że wszystko zlewa nam się potem w jedną dziurę w pamięci. "Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii" - kto dziś pamięta komedię, która po raz pierwszy chyba pokazała to zjawisko?
Nie bez kozery wspomniałem o restauracji z lokalnymi produktami. Nasuwa się tu bowiem analogia z ruchem Slow Food. Wiadomo chyba powszechnie, o co chodzi. Najlepsze jedzenie to takie, które jest robione bez pośpiechu, z lokalnych sezonowych produktów, będące zaprzeczeniem fast-foodu robionego według jednakowych norm przemysłowych na całym świecie. Swoją drogą, choć wyznawcy ruchu Slow Food zorganizowali się w grupę dopiero niedawno, sama idea jest popularna wśród smakoszy od czasu Brillat-Savarina. Hymnem polskiej gałęzi ruchu może być przecież piosenka o pożegnaniu letnich pomidorów śpiewana przez Michnikowskiego...
W fotografii jesteśmy chyba jeszcze na etapie "fast" - coraz szybsze aparaty, coraz większe karty pamięci. Tak jak znikają ręcznie robione produkty spożywcze, tak znikają manualne lustrzanki na film. Produkujemy coraz więcej zdjęć, ale są one coraz bardziej pozbawione smaku.
Jedna z moich znajomych pokazała mi ostatnio swój album ze zdjęciami. Był zaskakujący. Abstrahując od samego faktu, że był to tradycyjny album, a nie elektroniczna ramka z wyświetlaczem LCD lub folder na pulpicie komputera. Każde wydarzenie, które jest dla niej ważne, w albumie zostało zilustrowane jednym zdjęciem. Co więcej - są to cudze zdjęcia. Ona sama nie ma nawet aparatu. Ale przecież w każdej chwili i w każdym miejscu jest ktoś z aparatem. Każde ze zdjęć w albumie miało w sobie to "coś". Zresztą były naprawdę interesujące również i dla mnie - niezwiązanego przecież z jej życiem. Każdemu towarzyszyła celna opowieść, bo przecież właścicielka albumu nie musiała latać z aparatem, tylko przyglądała się życiu rodziny, biorąc w nim udział. Na dodatek dzięki próbom dotarcia do najlepszych zdjęć, przyjaźni się z ich autorami.
Przyznaję, że taka filozofia to już lekki hardcore. Warto przecież fotografować samemu - odwiedzającym Fotopolis.pl nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego. Ale czasem naprawdę nie zaszkodzi zostawić aparat w domu. Spokojny spacer i szeroko otwarte oczy pozwolą nam zebrać nowe pomysły.
Dziesięć moich najlepszych zdjęć to te, których nie ma. Ale często o nich myślę. Kiedy fotografuję, staram się zbliżyć do tego, co pamiętam. Staram się znaleźć odpowiednie kadry i budować nastrój, który mają moje idealne klatki. Dzięki temu moje istniejące zdjęcia stają się lepsze. Niestety ideał ma to do siebie, że istnieje tylko w teorii (z wyjątkiem Karoliny Kurkowej oczywiście). Podróż w jego kierunku przypomina wykresy z krzywą zbliżającą się do asymptoty - jest coraz bliżej, ale nigdy jej nie dotknie. Warto jednak próbować. To oczywiste, jak mówi wiadomo kto.