Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
Czy do najlepszych rezultatów możemy dojść sami?
W hołdzie Ryszardowi Kapuścińskiemu
"To był mały piesek rasy japońskiej". Któż z nas nie pamięta tego zdania? Dla mojego pokolenia Cesarz był książką niezwykłą. Znane sytuacje i "układy" zostały w niej opisane w nowy, zaskakujący sposób. Perspektywa, z jakiej autor patrzył na temat tego, bądź co bądź, reportażu, do dziś zaskakuje świeżością. W każdym kraju, do jakiego dotarł Cesarz, jego treść rozumiano inaczej. U nas był traktowany jako metafora stosunków wewnątrz Komitetu Centralnego. Za żelazną kurtyną uznawano go za krytykę konsumpcjonizmu. I wszystkie te interpretacje są jak najbardziej uzasadnione. Pokazują po prostu, jak mądrość i wrażliwość autora nadają nowe znaczenie z pozoru zwykłemu opisowi znanej wszystkim sytuacji.
Domyślam się, że część spośród czytających ten felieton nigdy nie dotarła do książek Kapuścińskiego. I że medialny szum związany z jego śmiercią raczej nie przysporzy mu młodych czytelników. Natura ludzka jest z natury przekorna. A szkoda, bo wszystko, co napisał - począwszy od reportażu "To też jest prawda o Nowej Hucie", a skończywszy na Podróżach z Herodotem - powinno być w naszym kraju lekturą obowiązkową. Zwłaszcza wśród osób, które uważają się za artystów. Zwłaszcza wśród osób uważających się za fotografów. Sposób, w jaki Kapuściński opisywał rzeczywistość, był bowiem niezwykle fotograficzny. Zresztą autor sam robił bardzo dobre zdjęcia (żeby się o tym przekonać, wystarczy obejrzeć album Z Afryki opublikowany w 2000 roku).
Śmierć Ryszarda Kapuścińskiego jest wydarzeniem tragicznym. Nasza kultura poniosła niepowetowaną stratę. Ale niniejszy felieton nie jest tak naprawdę poświęcony nieodżałowanemu reporterowi. Chciałbym napisać o czymś, co zastanowiło mnie w reakcjach na Jego śmierć. W wielu gazetach opublikowano komentarze dzisiejszych reporterów mówiące o wpływie jaki Kapuściński wywarł na ich twórczość. Wśród osób, które mówią wprost, czego ich nauczył, jest wiele pierwszoplanowych gwiazd dzisiejszego polskiego reportażu. Z pasją mówią o jego książkach i ich znaczeniu. Mistrz. To słowo można znaleźć w niemal każdej wypowiedzi.
Od kilku lat mam zwyczaj pytać studentów zaczynających pierwszy rok nauki fotografii o ich mistrzów. Czyje zdjęcia im się podobają? Kto jest dla nich autorytetem? Odpowiedzi można podzielić na trzy grupy. Jedni mówią: Henri Cartier-Bresson, Helmut Newton lub David LaChapelle. Nazwiska aż nazbyt oczywiste. Znają je przecież wszyscy, nawet ci spoza branży. Oczywiście nie neguję faktu, że ktoś może lubić HCB czy Newtona. Myślę jednak, że w kontekście mojego pytania odpowiedzi te są próbą zamaskowania stanu faktycznego. Stanu, który wyrażają głosy należące do drugiej kategorii - "nie mam mistrza", "na razie nikogo nie znalazłem", "wolę się nikim nie sugerować" itd. itp.
Zawsze zastanawia mnie postawa osób, które wierzą, że potrafią coś stworzyć nie próbując poznać i zrozumieć tego, co zrobiły poprzednie pokolenia. Fotografia nie jest starą sztuką, ale po 160 latach naprawdę trudno wymyślić coś nowego. Jeden z amerykańskich fotografów (bardzo znany artysta skądinąd) powiedział kiedyś: "Czegokolwiek nie wymyślę, Kertesz zrobił to już przede mną". Trudno o trafniejszy opis sytuacji.
Raperzy lub jazzmani w rodzaju Skalpela tworzą nową muzykę korzystając z fragmentów starych nagrań. Najlepszą metodą robienia nowych zdjęć powinno (mogłoby?) być wykorzystanie wiedzy, jaką zdobyliśmy, oglądając zdjęcia już istniejące. Nie chodzi, broń Boże, o naśladownictwo czy kopiowanie. Oglądanie cudzych zdjęć daje jednak szansę poznania innego punktu widzenia, spojrzenia na świat cudzymi oczyma. Warto zastanowić się nie tylko jak zrobiono jakieś zdjęcie (bezsensowne tłumaczenie kwestii technicznych jest ulubioną działką pism fotograficznych), ale dlaczego je zrobiono. Dopiero wtedy dowiemy się, jak za pomocą czysto technicznych tricków przekazać uczucia. O tym nie pisze się w książkach, ani nie mówi na wykładach. Jedynie dokładna analiza cudzych fotografii pozwala polepszyć własne. Niezależnie od tego, czy mamy ambicję fotografować na wakacjach, czy chcemy zmienić świat.
Dlatego najbardziej cenię trzecią grupę studentów. Takich, którzy z pasją mówią o swoich ulubionych zdjęciach i ulubionych fotografach. Takich, którym błyszczą oczy na myśl o zdjęciach jakie mogą zrobić. Niestety jest to grupa nieliczna. Z roku na rok coraz mniej osób przyznaje się do posiadania fotograficznego autorytetu. W dzisiejszej Polsce nie jest to chyba modne.
A może - w dobie Internetu - zmienił się poziom "autorytetów" dostępnych masowej publiczności? Częste wizyty w bibliotekach wymagają przecież czasu i wysiłku...
Skoro jednak najwięksi z naszych reporterów mogą się przyznać do Mistrza, nie jest to chyba taki wstyd? Skoro Hugo-Bader, Jagielski czy Torańska mogą z pokorą mówić o tym, jak wiele nauczyli się od Kapuścińskiego, może warto się zastanowić, czemu wstydzimy się przyznawać do tego, że czyjeś zdjęcia podobają nam się bardziej niż własne albo że nas inspirują?
Prawda jest taka, że i od samego Kapuścińskiego możemy się wiele nauczyć. Wśród notatek, jakie tworzyły jego quasi-dziennik, znalazła się na przykład taka: "Dzień bez pisania odbieram jako dzień zmarnowany". Pochodzi z 2002 roku. Miał wtedy 70 lat