Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Książek i albumów fotograficznych nigdy za wiele. Cieszy coraz większy wybór publikacji historyczno-przekrojowych dostępnych na polskim rynku. Przydadzą się zwłaszcza nowym adeptom naszego ulubionego medium, których dzięki dynamicznemu rozwojowi fotografii cyfrowej z dnia na dzień przybywa. Jednak napisana przez Ann H. Hoy "Wielka księga fotografii" jest skierowana nie tylko do początkujących amatorów, ale też do osób, które chcą uporządkować swoją wiedzę.
Do opisywanej pozycji rzeczywiście doskonale pasuje określenie "księga" - słuszny format, 400 stron, ładny papier i twarda oprawa robią swoje. Jak czytamy na czwartej stronie okładki, autorka tekstu, historyk sztuki i wykładowca historii fotografii Ann H. Hoy postanowiła "spojrzeć na fotografię jako całość i podsumować dotychczasowy dorobek w tej dziedzinie". To bardzo ambitne zadanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że całość miała odzwierciedlać losy fotografii w historycznym, tematycznym i technologicznym kontekście. Gdyby się udało, niezwykle atrakcyjna cena 89 zł stałaby się jeszcze bardziej atrakcyjna. Niestety...
Nie będziemy zamieniać niniejszej recenzji w listę zarzutów, ale o niektórych rzeczach po prostu musimy wspomnieć. Zacznijmy od wad polskiej edycji. Przede wszystkim, tradycyjnie już, można mieć poważne zastrzeżenia do jakości tłumaczenia. Rozumiemy, że "Wielka księga fotografii" nie musi być wielką literaturą, ale miło by było móc ją czytać bez zgrzytania zębami i potykania się o błędy ortograficzne (pisownia nazw i terminów wziętych z angielskiego). Zespołowi tłumaczy wspólnie z korektorką udało się nawet zmienić w jednym miejscu płeć bogu ducha winnej Imogen Cunningham... Jak widać, pewna wiedza dotycząca tematu książki, którą się tłumaczy, może się czasem przydać.
A teraz czas na kilka słów o sprawach, na które polski wydawca nie miał wpływu. Jedną z dużych zalet opisywanej pozycji jest kompleksowe podejście do tematu - znajdziemy w niej leksykon wybranych fotografów (z krótkimi notkami biograficznymi), sprzętowo-techonologiczne tablice chronologiczne itp. wartościowe dodatki. Niestety leksykon wybranych fotografów powinien się chyba raczej nazywać "leksykon przebranych fotografów". Jak zawsze, z każdym tego typu wyborem można dyskutować, ale w tym wypadku kontrowersje są spore - zabrakło bowiem miejsca na takie nazwiska jak William Eggleston czy Lee Friedlander, o Helmucie Newtonie nie wspominając, a uwzględniono znacznie mniej kluczowe postaci. Na szczęście fotografowie ci nie zostali pominięci w samej książce (poza Newtonem, który mimo wszystko zasługuje na wzmiankę bardziej niż Herb Ritts...). Nie oczekujemy od leksykonu, który zajmuje dosłownie kilka stron, żeby był wyczerpujący, ale w tym wypadku dobór nazwisk jest co najmniej zastanawiający. Drugim dodatkiem, do którego można mieć poważne zastrzeżenia są tablice chronologiczne. Obok przydatnych dat i danych znajdujemy w nich bowiem pozycje takie jak np. "1984 - Firma Canon opracowała aparat elektroniczny". Bez komentarza.
Kolejną poważną wadą jest makieta książki - staroświecka i nieczytelna. Podpisy pod zdjęciami sprawiają wrażenie wytłuszczonych fragmentów tekstu, a nie podpisów, a jednokolumnowe ciekawostki podane jako dygresje poza główną opowieścią zostały zbyt słabo wyróżnione, co może zmylić czytelnika. Niestety (ile razy powtórzymy jeszcze to słowo?) również autorka nie spisała się najlepiej. Sposób podania wiedzy, często niezwykle ciekawej, nie porywa - nawet najbardziej ekscytujące, intrygujące wydarzenia i życiorysy potrafią znudzić. Co gorsza, osoby nie posiadające już pewnej (dość obszernej) wiedzy na temat fotografii mogą się poczuć nieco zagubione. "Wielka księga fotografii" nie jest co prawda podręcznikiem, ale z pewnością dałoby się ją napisać nieco mniej hermetycznie. I nie chodzi tu o słownictwo, ale sposób formułowania myśli i przekazywania informacji.
Wszystkie powyższe utyskiwania miałyby małe znaczenie, gdyby nie ostatnia, ale jakże znacząca wada. Jak na wydaną na dobrym papierze książkę o fotografii "Księga" zawiera zdecydowanie za mało zdjęć! A znaczna większość tych, które są, jest za mała albo źle zreprodukowana. To dziwne, bo pod tym względem żadnym publikacjom spod znaku National Geographic nie można było do tej pory nic zarzucić. W tym wypadku spotkał nas srogi zawód.
No, ale koniec tego narzekania. "Wielka księga fotografii" ma też wiele zalet. Świetny jest pomysł z rzuceniem czytelnika od razu na głęboką wodę i poświęceniem pierwszych kilkunastu stron na same zdjęcia - bez podpisów, wydrukowane na spad (bez marginesów), różnych gatunków i różnych autorów. Potem nie jest już pod tym względem tak różowo (patrz wyżej), ale początek godny pochwały. Dużym plusem jest też obszerna bibliografia podzielona na część ogólną i pozycje poszerzające zagadnienia przedstawione w poszczególnych rozdziałach. Nie zabrakło też indeksu, nie tylko nazwisk, ale też ważniejszych terminów, nazw nurtów, grup fotograficznych itp. Każdy rozdział kończy lekki przerywnik - rozkładówka poświęcona jednej ciekawostce, np. krótkiej historii slajdu Kodachrome, dagerotypom, fotografii stereoskopowej czy natychmiastowych materiałom Polaroida. Zresztą, poza solidnymi podstawami historycznymi i szerokim przeglądem trendów, to właśnie informacje tego typu stanowią o sile "Księgi". Kogóż bowiem nie zainteresuje całkowicie bezużyteczna, ale jakże urocza instrukcja ustawiania modeli obowiązująca podczas sesji portretowych w 1884 roku? Jak widać, nie jest więc tak źle, jak by sugerowały pierwsze akapity niniejszej recenzji.
Czy warto wydać te 89 zł na "Wielką księgę fotografii"? Trudno powiedzieć. W żadnym wypadku nie kwestionujemy wiedzy i nakładu pracy zespołu, dzięki któremu opisywana pozycja powstała. Szkoda jednak, że ogromna ilość ciekawych informacji została podana w sposób, który nie przystoi przedsięwzięciu firmowanemu marką National Geographic. My się zawiedliśmy, ale najlepiej wyrobić sobie własne zdanie na podstawie samodzielnego kontaktu z książką w księgarni