Wydarzenia
Ruszyły promocje Black Friday Sony w sklepie Fotoforma.pl
Nowy Rok Chiński, czyli koń na biegunach
11 lutego po całodziennym "pożeraniu" przepysznego tortu usianego świecami wieżowców, kapiącego kremem niezliczonych targów, bazarów i sklepików, przekrojonego w połowie wstęgą błyszczącej w słońcu lukrowanej zatoki, którego słodką biszkoptową mistyczną bazą są przepełnione wiernymi świątynie, tortu którego widok (zwłaszcza z Victoria Peak) jest z całą pewnością WIDOKIEM ŚWIATA, tortu, który nazywa się Hong Kong, wyciągnąłem nogi przed telewizorem w moim hotelowym pokoiku na szesnastym piętrze wieżowca w dzielnicy Kowloon.
Była jedenasta późnym wieczorem (noc w mieście zaczyna się dobrze po północy). Następnego dnia rozpoczynał się Nowy Rok Chiński, Rok Konia. Dla mnie tym bardziej ważny, że jestem właśnie spod tego znaku. Obmyślałem plan strategiczny porannego "wbicia" się w noworoczną paradę tak, by zrobić jak najlepsze zdjęcia, gdy chwilę przed północą w wiadomościach pokazano tłum ludzi zbierający się na placach i w parkach chińskich miast. Również "mojego" Hong Kongu! Zerwałem się na równe nogi i pognałem do chińskiego przyjaciela, Kena, sprzedawcy koralików, wisiorków, pierścionków, talizmanów i różnej maści magicznych kamieni (miał i zdrowotne bursztyny - twierdził, że z Polski) na pobliskim nocnym targu. On na pewno wiedział, gdzie w taką noc odbywają się najlepsze imprezy w mieście. Nie pomyliłem się. Usianą bransoletkami i pierścionkami dłonią rysował na mapie koła z miejscami w które warto się udać. Jedynym moim warunkiem była muzyka na żywo. Padło na Lan Kwai Fong.
Metrem jazda na Central i przez zaskakująco ciche miasto dotarłem na miejsce. Maleńkie knajpki, wciśnięte w kolonialne domy nad którymi ciasno wisiały rozświetlone światłem okien i neonów, błyszczące szkłem i aluminium potężne wieżowce, faktycznie buchały radosną energią rozgadanych, roztańczonych, wesołych młodych ludzi. Wielokolorowe twarze i wielonarodowościowa muzyka mieszały się z dymem papierosów, oparami alkoholu, błyskiem świateł dyskotek czy barków otwartych na ulicę. Różnobarwny tłumik spacerował wąskimi uliczkami ciesząc się własną obecnością w tym magicznym miejscu, wstępując co rusz do innej knajpki, by wypić kolejnego drinka, pogadać z kolejnym, nowo spotkanym przyjacielem. Łerarju-from? Hepi-nju-ćajna-jer! I tak do rana.
Chwila snu i pięknym, starym promem pamiętającym utarczki handlowe brytyjsko-chińskie z ubiegłych wieków przepływam z Tsim Sha Tsui na Hong Kong Island. Na nabrzeżu mijam blade, zmęczone twarze odpoczywających w pierwszych promieniach słońca balowiczów. Wbijam się w upatrzone wcześniej miejsce, znajduję miły półcień (dzień zapowiada się wyjątkowo ciepły, nawet jak na południe Chin) i drzemię kontrolując napływający tłum gapiów. Godzinę przed planowanym początkiem dorocznej defilady uaktywniają się porządkowi i policjanci. Z miną "na fotoreportera" utrzymuję zdobyty przyczółek. Rozpoczyna się!
Na tle błyszczących w słońcu wieżowców przesuwają się wolno kolorowe pojazdy skonstruowane w stylu hollywoodzkiego karnawału w Rio, obwieszone miss'kami Azji, pięknymi młodzianami i bajecznie kolorowymi dzieciakami reklamującymi wszystko, co da się sprzedać w Hongkongu i okolicy. Między tym biegają smoki na patyku, tańczą skośnookie panienki z brytyjskich szkół baletowych, przefruwa hamburger z McDonaldsa, kołysze się papierowa pagoda chińskiej świątyni, grają orkiestry australijskich gwardzistów, indonezyjskich kuglarzy i chińskich szkółek muzycznych. Wszystko w tempie i majestacie pochodu pierwszomajowego. Tysiące ludzi wiszących na barierkach, drzewach, stopniach czy nadziemnych przejściach dla pieszych biją brawo i fotografują wszystko z szybkością karabinu maszynowego. To turyści.
Mieszkańcy miasta, jak co roku, wyjechali na wieś lub gdzieś nad Morze Południowo-chińskie. Albo poszli w innym kierunku, na drugi biegun noworocznego szaleństwa. Rok Konia witali w świątyniach. Tysiące wiernych z dymiącymi kadzidłami, czerwonymi wiatraczkami i kopertami pełnymi życzeń szczęścia i dostatku szturmowało świątynię Wong Tai Sin by wetknąć w trójnóg swoją kiść płonących kadzidełek. Starzy, młodzi i dzieci.
W typowym dla azjatów spokojnym zawzięciu przepychało się w zatykającym nosy, gryzącym w oczy dymie, by spełnić swój świąteczny obowiązek.
Świąteczny chiński tort made in Hong Kong rozkołysał się w siodle białego Konia osadzonego mocno na dwóch kulturowych biegunach, dostarczając milionom ludzi boskiej strawy duchowej i, co tu dużo mówić, cielesnej.
Rzeka XiJiang
Zmierzcha. Tłum na ulicach wielomilionowego (jak to w Chinach, chyba nie ma miast poniżej miliona mieszkańców) Zhaoqing narasta. Przybywa drewnianych straganików na kołach sprzedających owoce, warzywa, orzeszki i inne wiejskie specjały. Dymią na świeżym powietrzu gorącą parą garkuchnie, opierając się plecami o błyszczące witryny coraz liczniejszych ekskluzywnych butików zachodnich firm. Kolorowe neony rozświetlają schowane nieco w cieniu światowego życia posągi Buddy czy chińskie smoki. Spacerujące parami panienki wyzywająco spoglądają mi w oczy. Interes idzie słabo. Nie ma o tej porze roku tutaj turystów z Europy. Na centralnym placu spora grupa ludzi w różnym wieku, przy muzyce z przenośnych grajdołków, ćwiczy majestatycznie różne formy chińskich tańców, często połączonych ze sztuką walki. Młodzież na niezliczonych skuterach przemieszcza się od lokalu do lokalu, taksówki-motocykle przywołują klientów klaksonami, przeciskając się pomiędzy rikszami, autobusami i nielicznymi pojazdami samochodowymi.
Uciekam od tego tłumu w boczną uliczkę idącą w stronę rzeki XiJiang, którą barki i statki płyną do bliskiego już Kantonu i Hongkongu. Mijam coraz biedniejsze sklepiki i knajpki wciśnięte pomiędzy pnące się wieloma piętrami w górę niezliczone rusztowania trwających do późnych godzin nocnych budów.
Bulwar nadrzeczny. Życie skupia się tylko w śladowych restauracjach rybnych i dyskotece. Zamyka go od południa stara pagoda majacząca w mglistym zmroku. Idę w jej kierunku. Nieliczni Chińczycy przyglądają mi się z zaciekawieniem, odpowiadam tym samym zaglądając do knajpek przez akwaria pełne gotowych na wskazanie palcem przyszłego konsumenta zwierząt morskich i rzecznych. Czego tu nie ma?! Oprócz klasycznych, mniej lub bardziej, ryb w osobnych szklanych klatkach wiją się węże wodne, wspinają się na siebie homary, jakieś dziwne robactwo wodne miele się niespokojnie. I jeszcze coś, co poruszyło mnie najmocniej. Jakby żółwie, ale z wyraźnie miękkim pancerzem i smętnymi pyszczkami ssaków. Dziwne stworzonka. Już w Polsce dowiedziałem się, że to żółwiatki. O.K.
Ominąłem restaurację i poszedłem na ginącą w mroku piaszczysto-kamienistą plażę. Gdzieś w dali majaczył drugi brzeg rzeki ledwo rozświetlony kilkoma wieżowcami. Nisko pod moimi nogami, na styku wody i stromo opadającego brzegu kipiało życie. Przybijały spóźnione łodzie rybackie, których ilość, powciskana pomiędzy wielkie przerdzewiałe okręty przycumowane do brzegu, wprawiła mnie w osłupienie. Zawieszone sieciami, tyczkami, bojami i niewiadomo czym jeszcze niewielkie łodzie, które służyły rybakom za domy, kołysały się spokojnie na leniwej wodzie. Psy zeskakiwały na ląd by załatwić swoje potrzeby, ludzie wyładowywali towar, dzieciaki biegały hałaśliwie po plaży, ktoś wskoczył z łodzi prosto do niezbyt ciepłej i czystej rzeki, by zażyć kąpieli.
Szybko zapadająca ciemność spowodowała, że po chwili pozostałem już tylko w roli obserwatora życia na granicy wody i lądu. Postanowiłem odwiedzić rybaków jeszcze raz o świcie. Udało mi się złapać już ostatnich z nich, reszta rozmywała się w porannej mgle, wypływając na kilkudniowy połów.
Zhaoqing. Prowincja Guangdong. Chiny południowe. Prawie czteromilionowe miasto, którego główną atrakcją jest Qixing Yan, grupa kilkusetmetrowych skał Siedmiu Gwiazd wyrastająca pionowo z pól ryżowych, na szczytach których usytuowane są pawilony i małe świątynie. Skały kryją w sobie liczne jaskinie pokryte staro chińskimi rzeźbionymi w nich napisami.
Jerzy Pawleta
Chiny
Więcej zdjęć autora z Chin, Nepalu i Tybetu na stronie: www.jpfoto.art.pl.
{GAL|26098