Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Kochamy spierać się o możliwości, analizować specyfikacje, popisywać techniczną wiedzą. Sam w tym na co dzień chętnie uczestniczę. Co jednak tak naprawdę ma znaczenie, gdy aparat trzymamy już przy oku, a palec na spuście?
Nie ma tygodnia, by ktoś nie zapytał mnie jaki aparat kupić. Znajomy, znajomy znajomych, czy po prostu czytelnik. Nigdy nie odmawiam, bo też często radzę się innych w dziedzinach, na których sam się nie znam.
Z wyborem aparatu jest trochę jak z wyborem nowego auta. Zazwyczaj od razu wiesz czy potrzebujesz mocy i szybkości, napędu na cztery koła, czy po prostu chcesz sprawnie przemieszczać się z punktu A do punktu B, łatwo parkować, a na stacji benzynowej nie pokazywać się częściej niż raz w tygodniu. Z fotografią jest bardzo podobnie.
Chcesz fotografować dzieci? Twój aparat musi być szybszy niż myślisz. Głównie portret? Ok, kup może korpus sprzed 2 lat, ale wydaj więcej na jasną stałkę. Acha, krajobraz. No dobrze, zatem warto chyba zainwestować w pełną klatkę z dobrą dynamiką tonalną. Najgorzej, jeśli aparat ma być do wszystkiego, ale bardzo uniwersalnych aparatów też mamy już dziś naprawdę szeroki wybór.
Na szczęście mam to już też dobrze przećwiczone. Prawda jest taka, że wystarczy kilka dobrze postawionych pytań, by szybko określić potrzeby przyszłego fotografa i zawęzić wybór do kilku modeli, które z czystym sumieniem będę mógł polecić. Tak, żeby bez strachu odebrać ponownie od niego telefon.
Określamy potrzeby i budżet. Zawężamy potrzeby i zwiększamy budżet (to ile kosztuje dziś nowy aparat, też czasem szokuje). Oczywiście można pójść drogą zupełnie budżetową, ale to w końcu zakup na wiele lat, trzeba znaleźć złoty środek. Sprawdzamy jeszcze cenę i dostępność optyki – bo korpus to dopiero początek wydatków - i już prawie to mamy.
Gdy w grze pozostają 2 lub 3 modele, i każdy z nich zdaje się spełniać kluczowe kryteria wyszukiwania, zawsze wysyłam delikwenta do najbliższego elektromarketu, czy też specjalistycznego sklepu fotograficznego, by każdy z tych aparatów wziął do ręki. Chwycił, poczuł ciężar, przystawił do oka. Uruchomił, wyostrzył, usłyszał dźwięk migawki. I dopiero wtedy zdecydował. Moim zdaniem to czy z aparatem się „dogadujemy” jest nie mniej ważne niż jego faktyczne osiągi. Spędzimy w końcu razem trochę czasu.
Cały ten przydługi wstęp jest tylko po to, by powiedzieć, że aparat przede wszystkim trzeba lubić. Zbyt długo testuję aparaty (przez ostatnich 12 lat było ich zapewne kilkadziesiąt - każdej firmy, z każdej półki), by wierzyć wypieszczonym renderom i przede wszystkim, kierować się wyłącznie cyframi w specyfikacji.
Rozmyślałem o tym czytając test Nikona Z5 opublikowany właśnie przez mojego redakcyjnego kolegę. Dostaliśmy go zaraz po premierze, jeszcze w sierpniu, ale zanim trafił do naszego laboratorium, fotografowałem nim przez ponad tydzień. Byłem ciekaw jak sprawuje się aparat, który pod względem możliwości i ergonomii nie różni się znacząco od modeli z półki wyżej. Ma być za to zauważalnie tańszy, a do sprzedaży trafia z wyjątkowo kompaktowym i uniwersalnym standardowym zoomem 24-50 mm.
Tej jesieni nie tylko Nikon postawił na kompaktowe pełne klatki. Zaraz po Z5 przez moje ręce przeszły najmniejsze pełnoklatkowe konstrukcje Sony i Panasonika. Każdy z nich miałem okazję dobrze poznać, przygotowując pierwsze wrażenia, które zresztą znajdziecie w zakładce testy. Każdy z producentów podszedł do tematu na swój sposób, nieco inaczej rozkładając akcenty. Celowo nie użyłem też określenia „amatorska pełna klatka”, bo żaden z nich nie jest też aparatem amatorskim. Ani tanim.
Zdjęcie wykonane aparatem Nikon Z5 i obiektywem 24-50 mm
Ale do brzegu. Aparat trzeba lubić, bo fotografowanie ma sprawiać przyjemność. Anglicy mają na to trafne określenie „feeling”, które w prosty sposób opisuje sumę wrażeń z obcowania, w tym przypadku z aparatem. Nikon Z5 nie jest aparatem, który bije rekordy, bo jak napisał w podsumowaniu testu Maciek Luśtyk, od tego są modele flagowe. Jest jednak jednym z najwdzięczniejszych w obsłudze i najbardziej przyjaznych korpusów, jaki miałem ostatnio w rękach.
Dużo oczywiście zależy od osobistych preferencji. Moje są takie, że lubię mieć włącznik zaraz przy spuście, by szybko włączyć aparat bez pomocy drugiej ręki, lub szukania dźwigni ON/OFF na tylnej ściance. Często robię zdjęcia podchwycone, fotografuję uliczne sytuacje, szybki start ma więc dla mnie znaczenie.
Z tego samego powodu lubię mieć głęboki grip, bo często spaceruję, nie wypuszczając aparatu z ręki - z wygodnym gripem, potrafię chodzić tak godzinami podnosząc aparat do oka, gdy dostrzegę coś interesującego.
Zdjęcie wykonane aparatem Nikon Z5 i obiektywem 24-50 mm
Kolejna rzecz to właśnie wizjer. To jeden z droższych podzespołów w każdym bezlusterkowcu, więc przeważnie jako pierwszy pada ofiarą, gdy przy stole inżynierowie przeciągają linę ze specjalistami od Excela. W Z5 udało się zachować ten sam co w Z6/Z7 naprawdę duży i szczegółowy celownik OLED, z wysokim punktem ocznym, dzięki czemu bez problemu omiatam cały kadr nosząc okulary.
Wizjer oczywiście nie wpływa bezpośrednio na jakość zdjęć, ale na przyjemność fotografowania, o której piszę - bardziej niż cokolwiek innego. To właśnie dla klarownego i naturalnego podglądu wielu fotografów obstaje nadal przy lustrzankach. Wizjer w Z5 ma też bardzo czułą detekcję oka - dzięki temu nadąża z przenoszeniem podglądu z ekranu LCD do wizjera. W wielu modelach jeszcze przez chwilę jest zupełnie ciemno i pierwsze zdjęcie robię na oślep.
Płynnie przechodząc do ekranu - nie ma może rekordowej rozdzielczości, ale nigdy nie było to dla mnie problemem - zbyt dobre zazwyczaj przekłamują ekspozycję oraz dynamikę. W Z5 jest duży, dotykowy i przede wszystkim odchylany, a nie obracany na przegubie. Z tego samego powodu fani filmowania być może go skreślą. Ja w zasadzie wyłącznie fotografuję i panowanie nad kadrem z ekranem odsuniętym od osi obiektywu bywa irytujące. O dyskretnym fotografowaniu w ogóle nie ma mowy.
Zdjęcie wykonane aparatem Nikon Z5 i obiektywem 24-50 mm
Bardzo lubię też ciepłe, lekko pastelowe kolory z pełnoklatkowej matrycy. Ładnie oddaje tony skóry, zielenie i błękit nieba, pliki JPEG są soczyste i nasycone, w zasadzie nie wymagają żadnej korekty. Ładnie wyglądają też zdjęcia robione po zmroku - automatyczny pomiar przyjemnie balansuje kolory nie ochładzając ich przesadnie.
Wszystko to składa się na aparat, który po prostu daje dużo radości z fotografowania, który chętnie podnosimy do oka, tylko po to, by przekonać się jak dana scena wygląda w kadrze. Który trzymamy pewnie i wygodnie, który nie dokucza nawet gdy mamy go na ramieniu przez cały długi dzień (jest na tyle lekki, że bez obaw można powiesić go na solidnej smyczce).
Nikon Z5 oczywiście ma też swoje wady. Piszę o nich w swoich pierwszych wrażeniach, a Maciek w redakcyjnym teście. Ale frajda jaką daje codzienne fotografowanie tym niewielkim, ale zaawansowanym korpusem sprawia, że naprawdę wiele można mu wybaczyć. Nie ma idealnych aparatów. Z5 jest jednak całkiem blisko. Przynajmniej w segmencie aparatów dla ambitnych amatorów.
Oczywiście to tylko moja opinia i nie musicie mi wierzyć na słowo - każdy ma w końcu inne potrzeby i preferencje. Najlepiej będzie, jeśli sami pójdziecie do najbliższego elektromarketu, lub sklepu foto, i weźmiecie go do ręki...