Powrót do przyszłości - rozmowa z Ryszardem Horowitzem

Wyprzedzał swoje czasy tworząc nowatorskie i śmiałe kampanie reklamowe. Prekursor fotomontażu artystycznego, Ryszard Horowitz, powraca z nową sesją nawiązując do zdjęć, które wykonał dla marki Ford ponad trzy dekady temu. Wystawę "Horowitz Ford Vignale" można oglądać od dziś w warszawskim rabbithole Art Room.

Autor: Maciej Luśtyk

29 Wrzesień 2017
Artykuł na: 23-28 minut

Pana pierwsza kampania dla Forda przez branże została uznana za rewolucyjną i zdobyła m.in. nagrodę Złotego Cadillaca. Czy trudno było przekonać klienta do innego spojrzenia na fotografowanie aut?

Na szczęście dyrektor artystyczny agencji, której klientem była firma Ford, okazał niesamowite zrozumienie wizji i poczucie humoru. Zresztą sam fakt, że zwrócił się do mnie, a nie do kogś z tej słynnej książeczki z listą fotografów z Detroit, specjalizujących się w fotografii samochodów, wskazywał już, że jest szansa na zrobienie czegoś innego. Miałem już wtedy dossier z fotografiami „złożonymi” i wiedziałem, jak go podejść. Wspólnie staraliśmy się znaleźć tematykę nadającą się do tego rodzaju realizacji. Na początku wykonałem próbne zdjęcie, inspirowane obrazem „Sen” Henriego Rousseau. Stworzyliśmy w studiu scenerię, która wyglądała jak dżungla. Przyprowadzłem nawet na plan prawdziwego rysia…

To musiało wywołać niemałe wrażenie…

Zdjęcie zostało ciepło przyjęte, co zaowocowało kampanią na cały rok i koniecznością wykonania kilkunastu kompozycji. Kiedyś istniały pewne zasady odnośnie do tego, jak fotografuje się auto: jakiego powinno się używać obiektywu, co można, a czego nie można. Jeśli chodzi o samo przedstawienie samochodu, byłem w jakiś sposób ograniczony, nie mogłem np. zniekształcać perspektywy, ale nie przeszkadzało mi to. Z czasem zmieniło się to, a dzisiaj wiadomo – można robić już wszystko.

Jakie to uczucie pracować nad podobnym projektem teraz, 35 lat później?

To było takie déjà vu. Producenci prosili, żebym znalazł jakieś fotki produkcyjne z tamtych lat. Zaczęliśmy więc wracać do tamtej sesji. Miło było zobaczyć siebie młodszego o te kilkadziesiśt lat (śmiech). Jeżeli jednak chodzi o samą pracę, sposób oświetlania i inne sprawy techniczne, to pod tym względem znacznych różnic nie było. Oczywiście mamy teraz inną technologię i możemy na bieżąco podejrzeć rezultaty, ale samo fotografowanie ciągle wygląda tak samo: ciężka praca po osiem albo i więcej godzin dziennie. Ale bardzo przyjemna.

Obserwuje Pan branżę i jest jej częścią już kilkadziesiąt lat. Jak ewolucja rynku reklamy wpłynęła na pozycję fotografów realizujących projekty komercyjne?

Niestety nie mam bieżącego doświadczenia, gdyż już od pewnego czasu realizuję coraz mniej zleceń reklamowych i skupiam się na rozwijaniu własnej wizji i wystawianiu swoich prac. Ale mogę opowiedzieć, jak to wyglądało wcześniej. Zwykle, gdy ktoś zwracał się do mnie ze zleceniem, zostawiał mnie w spokoju. Udało mi się wyrobić renomę osoby, która ma bardzo specyficzna wizję i gdy kogoś to interesowało, to bardzo rzadko starał mi się narzucić jakiś koncept. Zwykle to ja realizowałem takie „zagadki” i przedstawiałem je klientowi jako prototyp tego, co można zrobić. Przez wiele lat miałem znikomą konkurencję w tej niszy i mogłem pracować tak, jak chciałem. Teraz żyjemy w zupełnie innym świecie. Nie ma już np. w ogóle potrzeby zamawiania nowych zdjęć, które posłużyłyby za element jakiejś kompozycji. Wszystko wyciąga się z potężnych internetowych archiwów i kupuje za bezcen. Wszystko ułatwia też retusz. Nie trzeba już dbać o szczegół. Coraz mniej trzeba umieć. Wielu fotografów nie ma teraz pojęcia na temat rzemiosła czy sprzętu fotograficznego. Wszystko jest podane na srebrnej tacy: wystarczy tylko nacisnąć guzik i koniec.

Rynek reklamowy był kiedyś bardzie ambitny?

Na pewno było dużo osób, które reprezentowały jakieś ambitne, charakterystyczne wizje, ale zawsze było dużo kiczu i innych nieciekawych rzeczy. Oczywiście na dużo mniejszą skalę niż dzisiaj, co także przekłada się na wygląd rynku. Ale istniało grono niezwykle utalentowanych osób, specyficznie ukierunkowanych osób, zajmujących się np. tylko pisaniem tekstów czy komponowaniem muzyki do reklam telewizyjnych. Wydaje mi się, że kiedyś wszystko było bardziej ambitne i intelektualne.

Jak zaczynałem patrzyli na mnie jak na wariata. Ale zdjęciami manipulowano zawsze - były tylko inne narzędzia

Teraz ludzie boją się ryzykować?

Jak zaczynałem pracę w reklamie, ludzie bawili się faktem, że przechodząc z jednej agencji do drugiej, mogą sobie podbić pensję. Także nie bali się pożegnać z wygodną posadą i pójść szukać szczęścia do konkurencji. Dziś prawdopodobnie nie pomyśleliby o tym przez sekundę.

Chciałbym zapytać Pana o cyfrową obróbkę fotografii. Dziś jest ona wszechobecna i nierzadko dominuje nad samym zdjęciem. Jak na jej rozwój zapatruje się jeden z jej prekursorów?

Pamiętam, że jak zaczynałem, to patrzyli na mnie jak na wariata. Ale pamiętajmy, że zdjęciami manipulowano od zawsze, były tylko inne narzędzia. Wiele z moich prac z lat 60. i 70. odbieranych jest jako „photoshop”. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że takie rzeczy można było robić bez komputera. Jak dowiedziałem się o istnieniu takich rozwiązań, od razu starałem się odnaleźć w nich narzędzia pracy. Zastanawiałem się, do czego można by zastosować komputer, by ulepszyć swoją wizję. Od pierwszego momentu, w którym zdałem sobie sprawę z jego możliwości, opanowała mnie euforia, która towarzyszy mi do dzisiaj. Nawet mimo tego, że teraz robi się tego taką masę.

À propos masowości... Jak ocenia pan wpływ mediów społecznościowych na pracę fotografa?

Mimo że siedzę w elektronice, nie jestem ze wszystkim na bieżąco. Tyle się dzieje, że często o nowościach dowiaduje się dopiero od własnych dzieci. Często nie zdaję sobie sprawy z tego potencjału. Wiem, że niektórzy koszą na tym kokosy, a ich prace oglądane są przez setki tysięcy osób. Ja się zastanawiam: dlaczego i po co? Może jestem zbyt przestarzały, być może to sprawa różnic pokoleniowych. Zastanawiam się, jak w takiej masie informacji niektórym udaje się wypłynąć. Gdyby ktoś mi wytłumaczył, dlaczego pewne zdjęcie czy idea aktualnie króluje, dlaczego przypisuje się jej wartość, to może starałbym się w jakimś sensie wykorzystać to dla siebie. Pewne jest natomiast, że w Internecie dobrze sprzedają się zdjęcia kotów. (śmiech)

Wszystko się spłyca?

Ludzie nie potrzebują już ambitnych rzeczy. Wszystko zostaje uproszczone. Nie chcę tu prawić morałów, ale większość ludzi nie czuje potrzeby wykształcenia się w danym temacie. Nie ma żadnej odpowiedzialności w stosunku do siebie i innych. Nie uczy się wartości i zrozumienia dla przeszłości, tego co zostało uznane przez wiele wcześniejszych pokoleń. Kiedyś niemal wszyscy wielcy fotografowie mieli wykształcenie plastyczne. W tej chwili żadne wykształcenie nie ma znaczenia i mało kto interesuje się fotografią jako rzemiosłem. Ludzie nie czują potrzeby rozeznania się, na czym to polega, bo wszystko jest tworzone za nich. Nie zdają sobie przy tym sprawy, do jakiego stopnia padają ofiarami tego, co się im narzuca; uważają, że są twórczy i robią coś nowego, a nic nowego w tym nie ma.

Nie przytłacza to Pana?

Nie, bo wydaje mi się, że najważniejszy w tym wszystkim nadal jest człowiek. Nie to, co wychodzi, tylko jakie to ma znaczenie, czy to jest ciekawe i czy ma jakiś sens. To, że w tej chwili tak łatwo robić zdjęcia, nie zmienia faktu, że są rzeczy fajne i niefajne.

Czy wobec dzisiejszych ułatwień ważne jest więc w ogóle posiadanie tradycyjnego warsztatu?

Dziś większość rzeczy przy realizacji kampanii robią osoby trzecie, przez co fotografowie mają coraz mniejszy wpływ na ich powstawanie. Wiele osób to wykorzystuje. Zrobią byle co, załadują to do komputera, dodadzą trochę kolorów i to już jest wielkie.

Czy istnieje jakaś granica ingerencji w obraz?

W tej chwili nie ma jej w ogóle. Pamiętam, jak przyczepiano się do mnie, gdy zacząłem angażować się w pracę przy komputerze; jakie były afery, jakie kłótnie. Wszyscy negowali istnienie i potrzebę takich rozwiązań. Bali się i uważali, że to już nie fotografia. Do dzisiaj zachowałem nagranie z dyskusji Związku Fotografów Amerykańskich z początku lat 90., w której udział brało dwóch krytyków fotografii: historyk i reporter New York Times. Mnie poproszono, bym zabrał głos na temat cyfry. Obrażali się, że to, co robię, to oszustwo. W tej chwili ci sami ludzie są największymi zwolennikami elektroniki i uważają się za jej wyznawców. Przekręciło ich z jednej strony na drugą. Mnie cała ta transformacja przyszła naturalnie, bo nigdy nie bałem się komputera. Niestety nie było tak ze wszystkimi. Pamiętam, ile było strachu i ile osób zwyczajnie odpadło, bo nie było w stanie za tym nadążyć

Dziś komputer dla większości osób jest podstawą pracy. Ale czy coraz większa dostępność i konsumpcja obrazów w sieci nie zabija druku, tradycyjnej formy oglądania sztuki?

Druk zawsze będzie czymś wyjątkowym i jest niezbędny, gdy chce się zdjęcie wystawiać lub sprzedawać kolekcjonerom. Istnieje szalona różnica pomiędzy oglądaniem oryginału i zobaczeniem czegoś w sposób wirtualny. Kolory mogą być zbliżone, a wszystko ostre jak brzytwa, ale to nie jest to samo. Na szczęście teraz kwestia druku jest dużo wygodniejsza niż kiedyś. Pamiętam walki, jakie przechodziłem, gdy zacząłem drukować swoje fotografie na ploterze. Najpierw mówili, że to nie jakość archiwalna. Potem, jak już jakość była archiwalna, to mówili, że to nie ma tej samej wartości, a jakość reprodukcji nie jest taka sama. Niegdyś wiele galerii odrzucało drukowane prace. Poszedłem kiedyś do jednej z największych galerii w Nowym Jorku, na której wszystkie powiększenia były drukowane. Z ciekawości podszedłem do panienki, która trzymała pieczę nad galerią i zapytałem, czy to druk cyfrowy. Oczywiście zaprzeczyła z oburzeniem. Dziś większość galerii pokazuje już właśnie wydruki, co jest zasługą nowej generacji drukarek, które oferują fenomenalne efekty zarówno przy reprodukcji koloru, jak i zdjęciach monochromatycznych. Gdy wystawiałem niedawno swoje stare zdjęcia jazzowe, wszystkie powiększenia były robione na komputerze. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Prawdę mówiąc, dla mnie nie ma większego znaczenia, jak coś jest podane - liczy się efekt. W tej chwili ludzie odwiedzają jednak głównie witryny internetowe i tam oglądają zdjęcia. I nie ma w tym nic złego, dopóki tych zdjęć nie kradną. Przecież ja widzę swoje zdjęcia wszędzie, łącznie z Instagramem.

Walczy Pan z tym?

Walczyłem, ale co mogę zrobić wobec siły Internetu. Nie ma co walczyć, chyba że ktoś posuwa się tak daleko, że oszukuje i zarabia na tym wielkie pieniądze. Problemem jest w zasadzie nie kradzież samych zdjęć, a konceptu. Był taki facet, który rozgryzł pewne sprawy techniczne moich zdjęć i zaczął robić coś podobnego. Do tego stopnia, że w Internecie, gdy wpisywało się moje nazwisko, pojawiały się też jego zdjęcia. Dowiedziałem się, kto to i napisałem do niego, żeby przestał to robić. Odpowiedział, że przecież robi to, by oddać mi hołd. Jaki ma to sens?

Gdy w latach 60. rezygnował Pan z posady dyrektora artystycznego w agencji Grey na rzecz własnego studia, nie obawiał się Pan, że proponowana przez Pana wizja może nie „chwycić”?

Szczerze mówiąc, nie myślałem o tym nawet przez sekundę. Zawsze byłem pełen determinacji, by robić to, co robię, ale też bardzo wcześnie zrozumiałem i pogodziłem się z faktem, że nie będę najbardziej rozchwytywanym fotografem na rynku. Owszem, obracałem się w towarzystwie wielkich fotografów, którzy zrobili ogromne kariery, ale ich zdjęcia były jednak dużo łatwiejsze do strawienia przez zwykłych odbiorców. Piękne kobiety, celebryci - to zawsze będzie się dobrze oglądać. Gdy natomiast wejdzie się w rzeczy bardziej skomplikowane, to rynek się ogranicza. Na szczęście rynek amerykański jest tak wielki, że wystarczy w zasadzie uczepić się jakiegoś ułamka procenta tej piramidy, by stworzyć sobie własne życie i funkcjonować na swój sposób. Oczywiście nieraz dostałem po nosie, ale każdy ma tego rodzaju przejścia. Dziś czasem trudno uwierzyć mi, ile lat na tym rynku przetrwałem. We wrześniu będę obchodził 50-lecie otwarcia studia. Większość moich kolegów albo zeszła z tego świata, albo przeszła na emerytury.

Zawsze wychodziłem z założenia, że wszystko, co można zrobić na planie, należy zrobić na planie

Trudno jest pozostaż zmotywowanym do działania przez tak długi czas?

Nie. Gdy zwrócono się do mnie z propozycją zrobienia nowych zdjęć dla Forda, to mnie wręcz podbudowało i napędziło do działania. Staram się zawsze doceniać fakt, że ktoś jest jeszcze zainteresowany tym, co robię. Mogliby już dawno machnąć ręką i powiedzieć: „Niech ten starzec się wreszcie przestanie wygłupiać”.

Co było największym wyzwaniem w Pana karierze?

Dużo trudności sprawiało zawsze fotografowanie biżuterii i kamieni szlachetnych. Ich oświetlenie i wymyślanie dla tego jakiejś otoczki było skomplikowane. Ale prawdę mówiąc, do mnie nikt nie zwracał się z prostymi zleceniami. Zawsze były to zagadki, łamigłówki, które wymagały znalezienia sposobu na ich realizację. Gdy zaczynałem pracę z cyfrą, myślałem, że da się zrobić wszystko. Niestety często się przez to potykałem. Miałem ideę, którą sprzedawałem, a potem okazywało się, że nie da się jej zrealizować (śmiech). Teraz ludzie zapominają, jak to wszystko było kiedyś skomplikowane. Sprzęt był niesamowicie drogi, a oprogramowanie nieprzystosowane do pracy fotograficznej. Wszystko wymagało bardzo dużo czasu. Obrót zdjęcia, który dziś odbywa się w czasie rzeczywistym, mógł trwać np. pół doby.

A jak pan pracuje? Czy stara się pan tworzyć wszystko na planie, czy miksuje pan idee dopiero na etapie postprodukcji?

Zawsze wychodziłem z założenia, że to, co można zrobić na planie, należy zrobić na planie. Teraz często mówi się: „Aaa, zostaw, jak jest, to się później wyretuszuje”. Uważam jednak, że trzeba robić na planie tyle, ile się potrafi. Nie tylko dlatego, że rezultat jest o wiele lepszy, lecz także dlatego, że pozwala to zaoszczędzić czasu. Trzeba jednak wiedzieć, czego się chce, a nie czekać, aż komputer poda nam rękę i zacznie naprawiać błędy.

Czy zawsze trzeba bronić własnej wizji?

Pracując w reklamie, trzeba nauczyć się dyplomacji, rozmawiać z ludźmi i dawać innym szansę spełnienia się. Nie trzeba narzucać siebie w 100 procentach, ale działać jednak tak, by wychodzić na swoje. Trzeba robić to, w co się wierzy i rozbudowywać portfolio, a także przesyłać materiały do jak największej liczby osób i umieć dobierać je w zależności od produktów. Ja często np. realizowałem jakieś swoje pomysły reklamowe własnym kosztem po to, by potem je przedstawić potencjalnym klientom. Często to działało.

Najważniejsza rzecz, jakiej nauczyło Pana kilkadziesiąt lat pracy?

Przede wszystkim czuć dystans do siebie i nie dopuścić, by przewróciło nam się w głowie. Trzeba zawsze mieć pokorę i nie grać roli mistrza, który zjadł wszystkie rozumy.

Ryszard Horowitz - sylwetka

Fotograf reklamowy, prekursor użycia technik cyfrowych w edycji obrazu. Urodził się 5 maja 1939 roku w Krakowie. Jeden z najmłodszych uratowanych więźniów Oświęcimia. Po wojnie ukończył Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych i studiował na krakowskiej ASP. W 1959 roku wyjechał do USA gdzie kształcił się w Pratt Institute. Był asystentem Richarda Avedona i dyrektorem artystycznym W Grey Advertising. W 1967 roku założył własną agencję fotograficzną, skupiająca się na realizacji kampanii reklamowych. W 2010 otrzymał tytuł doctor honoris causa ASP w Warszawie, a w 2014 ten sam tytuł przyznała mu ASP we Wrocławiu.

Skopiuj link

Autor: Maciej Luśtyk

Redaktor prowadzący serwisu Fotopolis.pl. Zafascynowany nowymi technologiami, choć woli fotografować analogiem.

Słowa kluczowe:
Komentarze
Więcej w kategorii: Wywiady
Anita Andrzejewska: "Dzięki fotografii otworzyłam się na drugiego człowieka"
Anita Andrzejewska: "Dzięki fotografii otworzyłam się na drugiego człowieka"
Jak fotografia analogowa pomaga jej odnaleźć równowagę w codziennym zgiełku? O ulubionym świetle, kodach kulturowych w fotografii oraz pracy nad nową książką rozmawiamy z Anitą Andrzejewską
19
Maciej Dakowicz: „Pociąga mnie szukanie porządku w chaosie codzienności”
Maciej Dakowicz: „Pociąga mnie szukanie porządku w chaosie codzienności”
O ponad 20 letniej przygodzie fotografowania w azjatyckich metropoliach, pierwszej retrospektywnej książce (oraz o tym jak ją zdobyć), rozmawiamy z jednym z najlepszych fotografów ulicznych...
32
Jacek Poremba: W portrecie chodzi o pewną energię, wybuch, który nastąpi. Albo nie.
Jacek Poremba: W portrecie chodzi o pewną energię, wybuch, który nastąpi. Albo nie.
"Śladowy zarys sesji portretowej mam w głowie. Natomiast co później powstanie, jest wynikiem tu i teraz, dziania się". Z Jackiem Porembą rozmawia Beata Łyżwa-Sokół
25
Powiązane artykuły